012 - Wyjadanie owoców i zgadywanie marek samochodów.

Gdy kota nie ma, myszy harcują (powiedzenie ludowe). Po drodze z osiedla do tartaku i do fabryki cukierków przechodziliśmy przez ruchliwą dwupasmową ulicę. Pośrodku ulic był sad owocowy, taka wysepka która powstała podczas rozbudowania ulic. Mówiliśmy na nią Małpi Gaj. Drogowcy robiąc dwie ulice zostawili pomiędzy nimi sad owocowy, miejsce naszych przystanków w drodze po kije z tartaku i słodycze z fabryki cukierków. Sad był przystankiem po drodze naszych wypraw, było to miejsce odpoczynku, relaksu i przeróżnych zabaw na drzewach. Chodziliśmy do tego sadu wspinać się po drzewach i objadać owocami. Wchodziliśmy na drzewa a rosły tam drzewa z odmianami wszystkich owoców jabłonie, grusze, czereśnie, śliwki, wiśnie. Czasami pomimo że sad był miejscem w drodze do tartaku czy fabryki słodyczy to wyprawy kończyły się w nim na zabawach i objadaniu owocami.    


O różnych porach roku wyjadaliśmy owoce, te które w danym okresie czasu były dojrzałe. Były tam jabłka papierówki, śliwki mirabelki i węgierki, gruszki konferencje. Znaliśmy odmiany tych owoców bo nasi rodzice mięli ogródki działkowe i na nich takie same drzewka owocowe. Ale z naszych ogródków nie smakowały tak jak z obcego sadu. Zdarzało się że wspinaliśmy się na drzewo w kilka osób i podczas siedzenia na nim i zajadania się owocami bawiliśmy się w odgadywanie marek przejeżdżających samochodów. Z drzew pomiędzy dwoma ruchliwymi ulicami świetnie było widać przejeżdżające obok nas samochody. W tamtych czasach, lata 80, 90 XX wieku po ulicach jeździło niewiele samochodów i przeważnie produkcji polskiej żatko trafiały się zagraniczne marki.
Foto z portalu społecznościowego facebook ze strony Fotokielce Galeria Kielc.


Zabawa w zgadywanie polegała na tym, że każdy z siedzących na drzewie według ustalonej kolejności odgadywał markę przejeżdżającego samochodu, przeważnie następowało to według kolejności siedzenia na drzewie od góry do dołu. Jeśli ktoś nie odgadł albo się pomylił to za karę obrzucaliśmy go owocami. Jak to był okres, że owoce były nie dojrzałe to przegrany odczuwał karę boleśnie ale jeśli były dojrzale to przegrany po obrzucaniu był cały ubrudzony w soku z owoców. Dla nas to była fajna zabawa, dla rodziców w domu, niezbyt. Gdy wracaliśmy do domu w poplamionych ubraniach od soku. W sadzie pomiędzy ulicami objadaliśmy się owocami pochodzącymi prosto z drzewa i dobrze się bawiliśmy gry i zabawy. Czasami osoba obrzucana owocami nie bawiła się tak dobrze. Zdarzało się też, że podczas wspinaczki po drzewach ktoś spadł za ziemie i trochę się poobijał. Patrząc z perspektywy czasu byliśmy "niezniszczalni". W zdrowym ciele zdrowy duch (powiedzenie ludowe). Jak w obecnych czasach dziecko upadnie na chodnik czy trawę i zedrze naskórek to jest "afera nie z tej ziemi", trzeba jechać na pogotowie zrobić prześwietlenie. W tamtych czasach gdy podczas zabawy spadaliśmy się z drzewa, tak że aż ddychać się nie dało posiedziało się chwile na trawniku i po chwili odpoczynku szło się bawić dalej. Jeśli ktoś się skaleczył to na rany przykładaliśmy liście  „babki” a siniakami i stłuczeniami nikt się nie przejmował.



Ganialiśmy się po drzewach jedliśmy prosto z nich niemyte owoce. Wymyślaliśmy różne zabawy na świeżym powietrzu, obcując z przyrodą mniej lub bardziej bezpieczne. Ustalaliśmy własne podwórkowe zasady i regulaminy zabaw, były w nich kary i narody. Potrafiliśmy sobie sami organizować czas wolny i tak nam mijały beztroskie chile dorastania na grach i zabawach podwórkowych.



Obecnie ten miejsce naszych zabaw wygląda inaczej.
Kielce nocą. (fot. Michał Wójtowicz)