021 - Rajdy rowerowe.

Komu w drogę, temu czas (powiedzenie ludowe).
Foto źródło: facebook Przyjazny Bocianek



Organizowaliśmy rajdy rowerowe. Młodzież z naszego podwórka zbierała się do południa na placu zabaw przed blokowiskiem skąd startowały wyprawy rowerowe latem nad zbiorniki wodne. Każdy na podwórku posiadał rower. Były to przeważnie składaki, pelikany, kolarki i inne, kto jaki jednoślad miał na takim przyjeżdżał. Chociaż jednoślad do może nie do końca trafne określenie naszych pojazdów bo zazwyczaj po nich pozostawały dwa ślady. Wynikało to z pokrzywionych spawanych po kilka razy ram. Po zebraniu się młodzieży na placu ustalaliśmy cel rajdu. Zazwyczaj były to okoliczne zbiorniki wodne. Było ich kilka w okolicy były oddalone od placu od kilku do kilkunastu kilometrów. Była to nie za daleka i nie za bliska odległość do pokonania na dwóch kołach. W tamtych czasach każdy z nas miał rower, przeważnie składak. Rowery mieliśmy podobne modele, było ich kilka popularnych rodzajów. Różniły się zazwyczaj stopniem zużycia, były inne niż dzisiejsze modele. Miały ubogie wyposażenie o ile wcale jakieś miały. Przede wszystkim nie miały przerzutek jak obecnie rowery. Hamulce były prowizoryczne i zazwyczaj w pedałach o ile były. Z rowerów zdejmowało się całe, zbędne wyposażenie typu: lampy, dynamo, błotniki przez nas nazywane chlapacze, bagażnik, wszelkiego rodzaju odblaski. Rower według nas musiał być goły, bez dodatkowego oprzyrządowania: rama, koła, kierownica i mechanizm napędzjący, który również hamował. Najmodniejsze były rowery Wigry2 i 3, składaki, pelikany, sporadycznie kolarki i BMX. Składaki  nazywały się tak dla tego, że rama składała się w pół.


Większość osób na podwórku a nawet osiedlu miało składaki. W nich podczas jazdy często łamały się ramy, w miejscu składania. Wcześniej lub później spawanie czekało każdego użytkownika i wtedy spawało się ramę w miejscu złamania. Hurtowo zajmował się spawaniem naszych rowerów jeden ze stróży szkolnych. Stróż miał spawarkę szkolną, która na co dzień służyła mu do naprawy połamanych ławek. Opłatą za pospawanie roweru była ramka fajek , przeważnie najtańszych popów (popularne - papierosy bez ustnika o których mówili, że można się nimi jednocześnie najeść i napalić).
 
 
"Kazik" spawał połamane ramy naszych składaków. One często się łamały i trzeba było systematycznie odwiedzać stróża i zaopatrywać go w fajki. Czasami w piwnicy szkolnej gdzie odbywała się naprawa rowerów ustawiała się kolejka do spawania. Całe osiedle korzystało ze spawarki szkolnej i umiejętności stróża. Ramy rowerów spawał nam stróż resztę napraw mechanicznych wykonywaliśmy sami. Poza składakami jeszcze niektórzy jeździli na pelikanach to był mniejszy od składaka rowek i bardziej obciachowy ale lepszy taki niż żaden. Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu (powiedzenie ludowe). Gdy już ustaliliśmy na placu cel rajdu grupą podejmowaliśmy wyzwanie. W pogoni za przygodą przemierzaliśmy okolicę na rowerach.
Foto źródło: facebook Przyjazny Bocianek


Organizowaliśmy sobie wycieczki rowerowe nad zbiorniki wodne. Po dotarciu do celu zazwyczaj latem, "po zimnej Zośce" korzystaliśmy z kąpielisk, łowiliśmy ryby, łapaliśmy raki, albo delektowaliśmy okolicznościami przygody, zażywając kąpieli wodnych i słonecznych.
Było kilka zbiorników wodnych w okolicy które stanowiły cel naszych wypraw opowiem o nich w kolejności, ułożonych odległością od naszego placu na podwórku, od najbliższych do najdalszych..
Pierwszy zbiornik to był pobliski zalew. Znajdował się na terenie miasta po zachodniej stronie osiedla w odległości około dwóch kilometrów od naszego podwórka. Droga prowadząca do zalewu zajmowała jakieś 10 minut spokojnej jazdy rowerem. Powadziła przez dwa osiedla mieszkalne.
Foto z portalu społecznościowego facebook ze strony Kielce na przestrzeni lat Zalew Kielecki w 1963 roku. Skan pocztówki


Dojazd do zbiornika prowadził głównie drogą asfaltową i chodnikami. Po dojechaniu do zbiornika zaczynały się polne dróżki i klepiska. Ścieżki dookoła zalewu były gruntowe wydeptane przez ludzi. głównie polne. Zalew był na tyle niewielki że przejazd dokoła niego zajmował nam około godziny. W niektórych miejscach trzeba było prowadzić albo przenosić rower przez zarośla. W porze letniej czasami kąpaliśmy się w zalewie ale sporadycznie i niechętnie ponieważ krążyły plotki że w zalewie pływają trupy z pobliskiego cmentarza. Podczas takich wypraw bardziej skupialiśmy się na walorach zwiedzania, wygłupów i na samej jeździe. Pobliski zalew był intensywnie uczęszczanym przez nas miejscem ze względu na bliskość położenia i możliwość połowy ryb. Wystarczył patyk z drzewa, kawałek żyłki, spławik ze styropianu albo czegoś innego pływającego, haczyk i można było siedzieć godzinami nad wodą i wędkować. Pewnego razu podczas takiej posiadówki wędkarskiej kolega dla żartu założył na haczyk kozę z nosa i złowił rybę. Była to mała rybka ale ubaw mieliśmy nieziemski. Dla chcącego nic trudnego (powiedzenie ludowe).
Kolejna była to trasa tworząca szlak trzech, kolejno po sobie, w niedużej odległości zbiorników wodnych. Pierwszy z nich był najbliżej oddalony o sześć kilometrów od naszego placu na podwórku. Położony w stronę na południowy wschód od osiedla.


Był to zbiornik do którego prowadziła częściowo droga asfaltowa, ale w większości droga gruntowa i polna. Był to płytki, nieduży zbiornik z wysepką po środku. Jechało się do niego ok 30-40 minut rowerami. Droga do tego zbiornika była nie za ciekawa ale sam zbiornik był przez nas bardzo lubiany. Pamiętam sytuację kidy w podczas letniej wyprawy jednemu koledze, który nie umiał za dobrze pływać dwóch dobrze pływających kolegów umieściło rower na wyspie. Do wyspy dało się przejść po dnie zbiornika pomimo że był to lekki rower pelikan to podczas przenoszenia wpadł do wody, zatonął całkowicie, poszedł na dno, ale koledzy szybko go wyłowili i przenieśli na brzeg. Właściciel zatopionego pelikana wkurzony popłakał się a my mieliśmy z tej sytuacji ubaw po pachy.To były takie nasze koleżeńskie wygłupy. Wszyscy wróciliśmy razem na osiedle. Nie czyń drugiemu co tobie nie miłe (powiedzenie ludowe).
Kolejny zbiornik był oddalony od osiedla o sześć kilometrów. Dojazd od pierwszego do drugiego zbiornika zajmował jakieś piętnaście minut a z placu przed blokiem na drugi zbiornik około półtorej godziny.  Droga do niego  pod koniec prowadziła leśnymi ścieżkami i polami lub asfaltem. My zazwyczaj poruszaliśmy się polami i lasem asfaltem strach było jeździć bo było wąsko i jeździło dużo samochodów.



Kolejny z trasy trzech położonych po sobie zbiorników wodnych był teren piaskowni. Składał się się z dwóch zbiorników jednego płytkiego mniejsze do i drugiego dużego głębokiego. Głęboki większy był bardzo niebezpieczny ze spadzistym, niestabilnym piaskowym dnem. Latem często kąpaliśmy się na tym płytkim, woda w nim była ciepła i miał twarde stabilne gliniane dno. Pewnego razu zachciało nam się pływać na dużym zbiorniku. Kolega wszedł dwa kroki do wody i zniknął pod wodą. Jak kamień w wodę (powiedzenie ludowe). Dobrze że umiał świetnie pływać i szybko wypłynął. Przy brzegu był bardzo stromy spadek, dwa metry od brzegu było ze dwa metry głębokości, już go kryło całkowicie. Po tym wydarzeniu wystraszeni już nie chodziliśmy się kąpać na duży zbiornik. Na małym była taka głębokość wody, że prawie całym jego terenie można było odbić się od dna i wypłynąć nad wodę. Była w nim cieplutka woda, i był to nasz ulubiony zbiornik pod kątem wypoczynku nad wodą i kąpieli. Na naszym szlaku od drugiego do trzeciego zbiornika było kilka kilometrów głównie drogą asfaltowa, która prowadziła przez las. To był duży średniej wielkości zbiornik z wyspą na środku i tamą z jednej strony.


Ale do tego zbiornika od osiedla było kilkanaście kilometrów i jadąc przez dwa wcześniejsze zbiorniki rzadko chciało nam się jechać nad ten trzeci. Pewnego razu wybraliśmy się tam i podczas powrotu z jadąc publiczną, drogą asfaltową lasem gdzie jezdnia była wąska i brak pobocza. Przejeżdżał obok nas jakiś ciężarowy samochód, który koledze zajechał drogę. Kolega na rowerze wpadł do rowu i z ósemkował koło ale tak mocno, że musiał prowadzić rower do domu. Mało przyjemne prowadzić rower przez kilkanaśćie kilometrów. Pomimo że ten kolega często miał pecha to kierowca zachował się niewłaściwie zajeżdżając mu drogę. Biednemu zawsze wiatr w oczy (powiedzenie ludowe). Do trzeciego zbiornika prowadziła wąska, niebezpieczna droga i nie lubiliśmy nią jeździć i tym samym rzadko się tam kierowaliśmy.
Kolejny zbiornik oddalony był na wschód od osiedla jakieś osiem kilometrów od placu. Prowadziła do niego częściowo asfaltowa lub gruntowa i polna droga. My oczywiście jechaliśmy gruntowymi drogami większa frajda i więcej się działo. Po drodze wskakiwaliśmy do okolicznych sadów na owoce, wyjadaliśmy warzywa z przydomowych ogródków. Czasami nas ktoś przepędził a to nas jakiś pies pogonił. Jadąc po drodze asfaltowej były nudy i dłuższa trasa.


Droga do tego zbiornika gdybyśmy jechali jak najszybciej trwałaby ok 50 minut. Nam zajmowała przeważnie kilka godzin, biorąc pod uwagę atrakcje jakie jej towarzyszyły. Podczas jednej z wypraw nad ten zbiornik. Po dojechaniu nad zalew widziałem jedyny raz w życiu takie dziwne zjawisko wodne. Licho nie śpi  (powiedzenie ludowe). To był okres przed wakacjami. Było jeszcze na tyle zimno, nikt się nie kąpał i nie opalał,  my również jeszcze się nie kąpaliśmy się bo było za zimno. Siedzieliśmy na piaszczystej plaży i rzucaliśmy kamieniami w wodę gdy nagle jakieś dwadzieścia metrów od brzegu powstał kilkumetrowy wir. Taki wir że nad kręcącą się wodą unosiła się jakby para wodna. Przedziwne zjawisko. Jeden, jedyny raz w życiu widziałem takie zjawisko. Było nas pięciu i każdy z nas to widział i wszyscy nie dowierzali. Prawdopodobnie pod zbiornikiem musiały być jakieś studnie głębinowe, które się otworzyły albo bieg rzeki pod zbiornikiem tak spowodował że powstał taki wir. Przez kilkanaście lat pracy jako ratownik wodny nie widziałem nigdy takiego dziwnego zjawiska, a kilka wirów w życiu widziałem. Po tym co widzieliśmy baliśmy się już kąpać w tym zbiorniku, ale wyprawy rowerowe organizowaliśmy nad niego często.
Kolejny zbiornik znajdował się w rezerwacie na północ od naszego placu poza miastem.


Dojazd zajmował do niego ponad godzinę. Zbiornik oddalony był o kilkanaście kilometrów. Prowadziła do niego głównie droga asfaltowa. Ostatni odcinek przebiegał lasem. Zbiornik znajdował się w środku lasu, to był jakiś stary kamieniołom. Woda była w nim bardzo czysta i były tam raki. Połów raków to był główny cel naszych wycieczek nad ten zbiornik. Raki łapaliśmy w ten sposób, że brało się kija z dowiązanym sznurkiem. Na sznurku umieszczało się rozprutą żabę którą opuszczało się do wody. Po chwili powoli wyciągało się kijek z przyczepionymi do żaby rakami. Podczas wyprawy łapaliśmy kilkanaście raków. Niektórzy te większe sztuki brali do domu. Przeważnie łapaliśmy raki i wypuszczaliśmy je z powrotem do wody. Cała frajda polegała na samym łapaniu i późniejszej zabawie z rakami. Podczas jednej z takich zabaw rak tak mocno przyczepił się kleszczami do palca kolegi, że ten się popłakał z bólu. Przeważnie jak rak złapał za palca przypalało się go zapałką i puszczał. Ten rak co złapał kolegę był bardzo uparty w kilku przypalaliśmy go a on cały czas się trzymał a kolega krzyczał z bólu i ryczał. Kolega krzyczał z bólu i głośno ryczał a my zanosiliśmy się ze śmiechu z tej sytuacji. Uparty jak osioł (powiedzenie ludowe). Przeważnie takie wyprawy nad zbiorniki wodne trwała cały dzień od południa do zachodu słońca. Wracaliśmy z nich wieczorem gdy się ściemniało. Nasze rowery nie miały świateł ani lamp i musieliśmy dojechać do miasta jak było jeszcze jasno. 
Kolejnym zbiornikiem do którego robiliśmy wyprawy rowerowe był zbiornik oddalony od osiedla o dwanaście kilometrów na północny zachód. Był położony z dala od miasta i prowadziła do niego droga asfaltowa która przebiegała lasem.


Przejazd nad ten zbiornik trwał ponad godzinę. Dało się do niego dojechać tylko drogą asfaltową. Jeździliśmy nad ten zbiornik bardzo rzadko ponieważ droga prowadząca do tego zbiornika była wąska, niebezpieczna i pechowa. Była to droga asfaltowa biegnąca lasem, bardzo ruchliwa, jeździło po niej dużo samochodów głównie ciężarowych. Bardzo górzysta ale piękna i malownicza. Pech tej drogi polegał na tym, że zawsze ktoś tam łapał gumę. Mądry Polak po szkodzie (powiedzenie ludowe). Przebicie dętki w tamtych czasach kończyło się prowadzeniem roweru do domu Jeśli ktoś łapał gumę kończyliśmy naszą wyprawę. Przebitą dętkę naprawiało się w domu poprzez przyklejenie łatki. Nie było takich zestawów naprawczych jak dzisiaj.


Sklejenie przebitej dętki wymagało pół dnia czekania: przyklejenia łatki i odczekania aż klej wyschnie. Naprawienie kapcia w trasie wyprawy w tamtych czasach było niemożliwe. Wyprawy rowerowe przeważnie robiliśmy nad zbiorniki położone w kierunku wschodnim od osiedla. Mieliśmy kilka ulubionych zbiorników i prowadzące do nich drogi, zazwyczaj związane z wyjadaniem owoców. Wyprawy rowerowe były jedną z atrakcyjniejszych form spędzania naszego czasu wolnego. Mogliśmy podróżować, zwiedzać okolice, poznawać topografię okolicy, zdrowo spędzać czas na naszych grach i zabawach podwórkowych.