027 - Puszczanie kapsli z saletrą.

Bo bawić to się trzeba umieć (powiedzenie ludowe). Niektórzy nazywali je bączkami, świstakami my mówiliśmy na nie kapsle z saletrą.


Była to zabawa pirotechniczna okresu mojego dzieciństwa, czasu kiedy uczęszczałem do szkoły podstawowej.Zabawa polegała na podpalaniu materiału pirotechnicznego umieszczonego w kapslu od butelki, najczęściej  po wódce i wystrzeliwaniu go w powietrze. Przygotowanie materiału polegało na zmieszaniu cukru z saletrą spożywczą. Wsypało się go do kapsla po wódce materiał i szczelnie zamykało. Odpowiednio zaklepało i robiło precyzyjne odpowiednio ułożone otwory. Po przygotowaniu kapsli z pirotechnicznym wypełnieniem na podwórku odpalało się je. Frajda i zabawa była niesamowita z obserwacji wznoszącego się nierzadko ponad czteropiętrowy blok świszczącego kapsla.


W tamtych czasach łatwiej było kupić w sklepie saletrę spożywczą niż cukier. Saletrę w gastronomi stosowało się do wyrobów kiełbasy i była dostępna w prawie każdym sklepie spożywczym. Oczywiście przy pustych półkach sklepowych kupić mięso graniczyło z cudem albo staniem po nie w kilometrowych kolejkach z zapisami na zeszyt. Mięso było trudno dostępne to i saletra ze sklepów nie schodziła więc nie trudno ją było kupić w sklepach na osiedlu. Inaczej było z cukrem, w sklepach tak jak mięso, był ale trudno dostępny. Każdy miał go w domu i ale był bardzo oszczędzany z przynoszeniem go do przygotowywania naszych materiałów pirotechnicznych. Kupno cukru było trudne ale możliwe. Saletrę kupowało się w sklepie cukier zazwyczaj brało się z domu, podkradało rodzicom. Kapsli po wódce było wszędzie w opór, bo w tamtych czasach ludzie dużo pili. Alkohol wszędzie był zabraniany, krytykowane jego spożywanie ale przyzwolenie społeczne na jego picie było i w związku z tym kapsli po wódce wszędzie leżało dużo. Gdy już mieliśmy: saletrę ze sklepu, cukier z domu, kapsle spod sklepu, po znalezieniu ustronnego miejsca do naszych prac braliśmy się do robienia bączków. Najlepszym miejscem do naszych prac były piwnice, komórki lokatorskie. Ciche ustronne miejsce i prawie każdy miał w nich mini warsztat, świetnie się do tego nadawały. Do pracy potrzebny był młotek gwóźdź i sprawne ręce. Pół godziny roboty i kilkanaście kapsli było gotowe. Po przygotowaniu kapsli szło się komisyjnie i je puszczało. Puszczanie polegało na znalezieniu odpowiedniego, przestronnego miejsca, najczęściej był to plac zabaw albo boisko na podwórku przed blokiem. Gdy było znalezione miejsce to przy zgromadzeniu grupy dzieci i młodzieży podwórkowej odpalało się kapsle. Kapsel po podpaleniu zaczynał się kręcić w koło własnej osi i  nabierał takiej prędkości, że unosił się w górę i wystrzelony jak z armaty leciał ponad czteropiętrowy blok. Gdy osiągnął końcowy pułap to bezwładnie spadał na ziemię. Kapsle latały w górę jakieś 30 do 60 metrów.W naszych oczach to była jakaś wysokość dwóch jedenastopiętrowych wieżowców. Czasami zdarzało się że kapsle zamiast do góry to leciały po ziemi trzeba było uciekać. Podczas lotu wydawały potworny świst i kopciły białym dymem jak odpalona flara. Gdy się je puszczało na podwórku zbierała się grupa gapiów i nie raz zdarzało się, że podczas puszczania ktoś dostał rozpędzonym świszczącym kapslem, czasami wleciał komuś do mieszkania. W okresie letnim jak było gorąco na zewnątrz większość okien w bloku była pootwierana i podczas puszczania kapsli zdarzało się, że kapsel wpadł komuś do domu. Pewnego razu kapsel wpadł do mieszkania na drugim piętrze jakaś kobieta chciała go wyrzucić podczas wyrzucania poparzyła sobie rękę strasznie przy tym klęła i nas wyzywała Kląć jak szewc (powiedzenie ludowe). odgrażała się że zadzwoni po milicję, że wszystko powie dzielnicowemu co my wyprawiamy. Musieliśmy wtedy zmienić miejsce naszych zabaw pirotechnicznych, przeszliśmy na pobliski plac. Pewnego razu podczas puszczania kapsli z saletrą na plac zajechała milicja. Dobrze że jeszcze nie odpaliliśmy wsadów, kapsle leżały przygotowane na asfalcie i otaczała je grupa gapiów. Podjechała nyska milicyjna a my jakby nigdy nic zaczęliśmy grać w nie pstrykając je po ziemi. Funkcjonariusze chwilę postali spisali nas i pojechali. Innym razem podczas puszczania kapsel wpadł koledze do nogawki spodni, nie wiem jak to się stało ale krzyczał i skakał jak kangur, trochę się poparzył ale nic poważnego mu nie stało. Tak komediowo to podskakiwanie wyglądało, że my w tym czasie mieliśmy ubaw nie z tej ziemi, niektórzy popłakali się inni turlali się po ziemi ze śmiechu. Strzeżonego Pan Bóg strzeże (powiedzenie ludowe).  Zabawa w puszczanie bączków znana była nie tylko na naszym podwórku Do kolegi przyjechał kuzyn ze śląska na wakacje i opowiadał że u niego też puszczają bączki i jeszcze powiedział nam o wulkanach z saletry.