057 - Akcja

Najważniejsze jest, by gdzieś istniało to, czym się żyło: i zwyczaje, i święta rodzinne. I dom pełen wspomnień. Najważniejsze jest, by żyć dla powrotu (powiedzenie ludowe). Każdy z nas na hasło akcja wiedział że będzie się działo.  Jakieś spotkanie, wyjście, epizod, przygoda dzieci i młodzieży z naszego podwórka. Hasło to padające z naszych ust oznaczało propozycję jakiegoś wyjścia albo działania, zazwyczaj związanego z kalendarzem Świąt kościelnych katolickich takie jak Lejek, Nowy Rok, Wigilia zwana przez nas akcja "Karpik", Święto zmarłych i działanie zwane "znicz"czy Wielkanocne, "jajeczko". Ze świętami kościelnymi połączone były dni wolne od zajęć lekcyjnych, wolne od szkoły. Tradycja wolności jest wszystkim (powiedzenie ludowe).


Akcja "karpik" to było grudniowe spotkanie z kolegami. Zazwyczaj pod blokiem na placu lub w siłowni i oczekiwanie na Pasterkę. Akcja "lejek" to było kwietniowe bieganie po terenie osiedla z wiaderkami pełnymi wody i oblewanie ludzi. Kwietniowa akcja "jajeczko" spotkania w sobotę Świąt Wielkanocnych po święceniu i wspólne spędzanie czasu na przestawaniu pod blokiem. Akcja "znicz" w Listopadowe Święto Wszystkich Świętych, wyprawy na cmentarz po zachodzie słońca. Akcja "Sylwester" szwendanie się w ostatnim dniu roku kalendarzowego, w porze nocnej po osiedlu, robienie sobie i innym psikusów.
Akcja "karpik". polegała na tym, że jak najszybciej po kolacji Wigilijnej spędzonej w gronie rodzinnym wychodziliśmy na podwórko spotkać się z kolegami. Miejscami naszych zgrupowania był plac zabaw, barierki albo siłownia. Ze względu na warunki atmosferyczne panujące w grudniu, była to zazwyczaj siłownia. Spędzaliśmy ten czas wspólnie ze znajomymi z podwórka oczekując na Pasterkę, Były takie lata że przychodziło nas tyle osób znajomych z pobliskich bloków i podwórek że ledwo mogliśmy się pomieścić w siłowni. Niektórzy stali na korytarzach klatki i piwnicy a czasem i pod klatką. W tym czasie oczekiwania zazwyczaj rozmawialiśmy i wygłupialiśmy się, opowiadając kawały, robiąc sobie żarty, grając w kary i czasami po prostu nudząc się. Pasterka zaczynała się o północy i trwała dobre dwie godziny. Od Wigilii do Pasterki było to kilka godzin czasu w którym  przeważnie, każdy się chwalił jak to się nie najadł podczas kolacji wigilijnej i jakież to pyszności nie gościły na jego stole. Tego wieczoru jak co roku rozmowy i żarty związane były głównie z pożywieniem. Opowiadania o potrawach, obżarstwie i jego skutkach. W czasie tych opowieści ponosiła nas fantazja. Każdy chciał jak najlepiej pokazać przebieg swojej kolacji wigilijnej. Jednego kolegi tata pracował na kontraktach w Niemczech i przywiózł z zagranicy na kolację rybę. Kolega opowiadał nam, że jadł podczas kolacji rybę taką przepyszną, której nazwy nawet nie zna bo była tak ekskluzywna i oryginalna. Jaka ona nie była droga, ile to kasy nie kosztowała. Przyszedł do siłowni jego starszy brat i opowiadał jakiegoż to pysznego Karpia jedli na kolacji. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia (powiedzenie ludowe). Gdy doszło do odpowiedniej godziny całą grupą szliśmy na mszę do kościoła.
Źródło: http://niedziela.pl - Agnieszka Dziarmaga - www.niedziela.pl



Kościół był oddalony jakiś kilomet od naszego podwórka. Podczas przejścia na mszę towarzyszyły nam żarty i wygłupy. Czas oczekiwania na pasterkę po kolacji wigilijnej nazywaliśmy akcja "karpik" pewnie dla tego, że jedną z głównych potraw wigilijnych na naszych stołach był właśnie Karp, Msza "Pasterka" trwała ponad dwie godziny i po mszy całą grupą wracaliśmy na podwórko skąd każdy rozchodził się do swojego mieszkania. Była to dla nas bardzo późna godzina w nocy, tylko były kilka dni w roku kiedy jako dzieci i młodzież mogliśmy na legalu biegać w nocy po podwórku. Drugim takim dniem była noc Sylwestrowa i Nowy Rok. 
 
Akcja sylwester to była ważna dla nas akcja bo wiązała się z alkoholem. Pod koniec grudnia potajemnie przed rodzicami organizowaliśmy zakup alkoholu. Zazwyczaj było to tanie wino bo było tanie. Żebyśmy kupili wtedy alkohol trzeba było trochę pokombinować i użyć podstępu. Byliśmy nieletni i zakup alkoholu w naszym wieku dzieciom był zakazany. Przed sylwestrem w sklepach bardzo zwracano na to uwagę nie tak jak w inne dni roku. Teksty typu „ Kupuję dla taty" nie przechodziły. Trzeba było kupować przez kogoś podstawionego i pełnoletniego a to wymagało dodatkowej opłaty za załatwienie sprawy i wtedy tanie wino nie było dla nas już takie tanie. Gdy był już zorganizowany alkohol to była połowa sukcesu. Trzeba go było jeszcze gdzieś przechować do sylwestra. Pewnego razu schowaliśmy sobie wino w piwnicy i ktoś nam je ukradł. Mieliśmy taką upatrzoną komórkę w piwnicy do której nikt nie przychodził. Dało się tam wejść ponad drzwiami wejściowymi. Były tam tylko same stare graty i puste półki. W tej komórce schowaliśmy wino przeznaczone na sylwestra. Wiedziały o tym fakcie tylko dwie osoby a wino przed sylwestrem zniknęło, została tylko pusta butelka. Ta butelka nas cały czas myliła bo kiedy sprawdzaliśmy czy wino stoi to tylko patrzyliśmy na butelkę. Pewnego razu któryś z bardziej wnikliwych kolegów zauważył że butelka stoi ale jest pusta. Nikt z nas tego nie zrobił bo nie pijaliśmy wina poza takimi świętami jak sylwester. Pewnie właściciel piwnicy znalazł w niej wino albo ktoś zauważył nasz schowek i je wypił. Nie wiem tego do dnia dzisiejszego Nowy rok tego roku spędzaliśmy bez alkoholu na szwendaniu się po osiedlu do późnych godzin nocnych i wygłupianiu, robieniu wszystkim żartów i psikusów. W sylwestra przeważnie wypijało się "parę gram" alkoholu i wtedy chodziło się po dworze udając, że alkohol na nas działa niesamowicie. Może i trochę działał ale dużo było w tym udawania, bekało się, zataczało i mamrotało. Pewnego razu szwendaliśmy się w nocy w Nowy Rok po osiedlu, kolega udawał pijanego, zataczał się mamrotał. W pewnym momencie spotkaliśmy jego rodziców którzy szli z domówki. W jednej chwili kolega zaczął się zachowywać trzeźwo, gdy zobaczył swoich rodziców nagle otrzeźwiał.  Zazwyczaj w noc sylwestrową, przed północą, grupą kolegów z podwórka szliśmy na pobliskie górki z których obserwowaliśmy miasto. Górki położone były po północnej stronie osiedla i rozciągał się z nich widok na całe miasto. Obserwowaliśmy z nich fajerwerki. Czasami przygotowywało się kapsle z saletrą które puszczaliśmy jako nasze fajerwerki. W tamtych czasach w Sylwestra prawie nie było puszczanych fajerwerków, sporadycznie gdzieś strzelały. Przeważnie akcja sylwester dla nas kończyła się po oglądaniu fajerwerków i powrocie na plac przed blok.


Akcja "lejek" odbywała się w drugi dzień Świąt Wielkanocy. Lany poniedziałek, smingus-dyngus, był to dzień polewania wodą inne osoby. Tego dnia rano, po śniadaniu spotykaliśmy się na placu przed blokiem, każdy z nas przynosił ze sobą wiaderko pełne wody. Przez cały dzień biegaliśmy po osiedlu i polewaliśmy inne napotkane osoby. Oblewaliśmy wszystkich których napotkaliśmy na naszej drodze. Od osób z innych innych grup po pojedyncze osoby, dzieci młodzież, dorośli, kobiety, mężczyźni, każdy kto się napatoczył, kończył mokry. Po terenie osiedla tak jak my biegało z wiadrami wiele grup młodzieży z różnych placów osiedlowych. Były to grupy dzieci i młodzieży szwendających się po terenie osiedla z wiadrami i butelkami pełnymi wody. Zazwyczaj każdy plac na osiedlu miał swoją grupę i w tych grupach młodzież się poruszała. Czasami dochodziło do spotkań i oblewania się grup pomiędzy sobą. Najciekawiej było zawsze po zachodniej stronie osiedla przy przystanku autobusowym w drodze do kościoła. Tego dnia autobusy były pełne ludzi jadących do kościoła na mszę. Ludzie jechali autobusami, przeważnie kobiety, żeby uniknąć oblania wodą. Kilka grup czaiło się w pobliżu przystanku autobusowego, żeby po zatrzymaniu się autobusu i otworzeniu drzwi wejściowych przez kierowcę zlać wodą podróżujących pasażerów w środku autobusu. Nasza grupa podchodziła do takiego autobusu i gdy otworzył drzwi wlewaliśmy setki litrów wody na ludzi.


Wszyscy przemoczeni pasażerowie byli na nas bardzo źli a mieliśmy ubaw po pachy. Po takiej akcji wszyscy uciekaliśmy w osiedle. Czasami kierowca autobusu nie zatrzymywał się na przystanku tylko jechał kilkadziesiąt metrów dalej, za przystankiem wypuszczał ludzi i szybko odjeżdżał. Po osiedlu kręciło się dużo grup dzieci i młodzieży z wiadrami pełnymi wody. Na wyposażeniu grup były nie tylko same wiadra ale też butelki plastikowe, pistolety na wodę torebki foliowe wypełnione wodą i inne dziwne pojemniki. Przeważnie akcje polewania odbywały się na terenie osiedla ale czasami zachodziliśmy pod pobliski kościół. Pod kościołem pilnowała porządku milicja i przeganiała takich polewających jak my. Pewnego razu kolega nie zauważył patrolu pod kościołem oblał jakieś dziewczyny i dostał pałą po tyłku od milicjantów. Po tym wydarzeniu raczej omijaliśmy tereny pobliskie kościoła. Czasami na osiedlu jeździły patrole milicji obywatelskiej i ganiały polewających. My mieliśmy swój system ostrzegania i udawało nam się ich oszukiwać. Za czym podeszli lub podjechali to my już wiadra w klatkach pochowaliśmy i staliśmy w grupie na placu jak grzeczne dzieci. Co z oczu, to z serca (powiedzenie ludowe). Pewnego razu miała miejsce śmieszna sytuacja. Jeden "kolega", taki laluś podwórkowy, chłopaczek, który się z nami raczej nie kolegował bo uważał się za lepszego od nas a nasze zachowania komentował jako dziecinne i głupie, Wtedy wyszedł z mieszkania wyrzucić śmieci. Gdy przechodził od klatki do śmietnika szedł obok placu na którym my staliśmy. Wyrzucił śmieci i gdy wracał z powrotem akurat podjechała milicja. Laluś szedł z koszem na śmieci i wyglądał na polewającego innych. My wiadra mieliśmy tradycyjnie pochowane w klatce i grzecznie staliśmy przy barierce boiska. Laluś szedł z koszem i milicjant go zawołał żeby podszedł. My wtedy specjalnie zaczęliśmy krzyczeć. Uciekaj, ora milicja, wyrzuć wiadro, długa. Milicjanci szybko podbiegli do niego i go złapali. Chłopak się poryczał, wyszła jego matka, porozmawiała z milicjantami i go puścili. My mieliśmy ubaw niesamowity. Kolejna sytuacja była jak powiedzieliśmy koledze, że nasza koleżanka właśnie będzie wychodzić z klatki schodowej bo ją widzieliśmy przez okno na półpiętrze. Kolega podbiegł z wiaderkiem wody i stanął przed klatką. Gdy drzwi się otworzyły kolega chlusnął z partyzanta i wylał całe wiadro wody ale na sąsiada z żoną, którzy wystrojeni szli do kościoła. Wystroił się jak stróż w Boże ciało (powiedzenie ludowe). Facet takiej furii dostał, że myśleliśmy, że rozerwie kolegę. Stary, ale jary (powiedzenie ludowe). Zapał go za rękę i kopiąc po tyłku wchodząc po schodach zaprowadził do rodziców. Kolega mieszkał w tej klatce a to był jego sąsiad. Oglądając tą sytuację niektórzy z nas popłakali się ze śmiechu. W lejka używało się jeszcze do oblewania woreczków z wodą, które się zrzucało z okna klatki obok ludzi woda po rozerwaniu woreczka oblewała przechodnia. Pewnego razu staliśmy w oknie klatki ktoś szedł na dole, to była jakaś kobieta. Padła komenda rzucamy. Rzucił na raz worki z wodą. Po chwili jeden kolega wyjrzał zobaczyć efekt rzutu i usłyszał swoje imię i słowa "ja ci w domu pokarzę". Okazało się, że ta jakaś kobieta to była jego matka, którą oblaliśmy wodą. Dostał w domu niezłe lanie. Co się odwlecze to nie uciecze (powiedzenie ludowe).
Kolejna listopadowa Akcja "znicz". Nazwa pochodzi od świeczek które się ustawia na grobach zmarłych w dniu ich święta. Polegała na spotkaniach się kolegów z podwórka w Święto zmarłych i wyprawie po północy na cmentarz. Podczas spotkań przed wyruszeniem zazwyczaj przesiadywaliśmy w siłowni i opowiadaliśmy sobie straszne historie o duchach. Tej akcji towarzyszyły jeszcze gry zawierające elementy straszenia typu przynieś w nocy przedmiot z piwnicy.
Nie rozumiem, czemu ludzie boją się cmentarzy. Tak naprawdę to jedyne miejsce, którego mieszkańcy nie mogą nikomu zrobić krzywdy (powiedzenie ludowe). Najbliższy cmentarz był położony kilka kilometrów od naszego podwórka, za pobliskim zalewem na zachód od osiedla.


Zabawa polegała na wyprawie po północy na pobliski cmentarz i spacerowaniu po nim. W dzień Wszystkich Świętych, my mówiliśmy również wszystkich zmarłych. Szliśmy w nocy pochodzić po cmentarzu, żeby udowodnić naszą odwagę. Cmentarz był bardzo stary, zapuszczony, było na nim wiele drzew i krzewów. Był zaniedbany, tylko gdzie nie gdzie paliły się jakieś pojedyncze znicze. Strach było przebywać na tym cmentarzu w dzień a co dopiero w nocy.


Po północy na cmentarzu oprócz nas nie było żywej duszy, cicho spokojnie i strasznie. Zazwyczaj pochodziliśmy kilka minut po cmentarzu i wracaliśmy do domów. Przeważnie w grodze na cmentarz pierwszy szli najodważniejsi ostatni  ci stachliwsi, my mówiliśmy na nich cykorzy. W drodze powrotnej było zupełnie odwrotnie pierwsi szli co się cykali a ostatni najodważniejsi. Mieliśmy zabawę podczas przechadzki każdy po kolei z zaskoczenia od końca łapało się za ramię osobę przed sobą. Raczej reakcjami osób był śmiech i odpyskiwanie. Pewnego razu idący pierwszy kolega po złapaniu zareagował  bardzo dziwnie, inaczej niż reszta grupy, wystraszony nie obrócił się, nic nie mówił, przyspieszył kroku i w pewnym momencie pobiegł w stronę osiedla. Spotkaliśmy go dopiero na osiedlu na placu. Siedział na ławce wystraszony i raz mówił że, coś zobaczył, sam nie wiedział co. Innym razem że bardzo zachciało mu się za potrzebą i pobiegł. My i tak wiedzieliśmy że pobiegł ze strachu otrzymał od nas na pewien czas przydomek cykor. W drodze na cmentarz żeby było straszniej opowiadaliśmy sobie historie o duchach. Pewnego razu na cmentarzu była taka przygoda, że pogonił nas chyba jakiś struż albo po prostu jakiś facet, mieliśmy wtedy niezłego stracha. Jak trwoga, to do Boga (powiedzenie ludowe). Wchodząc w nocy na cmentarz zobaczyliśmy pomiędzy nagrobkami stojącego jakiegoś faceta. Gdy nas zauważył zaczął coś mówić i iść w naszą stronę. Było to dla nas dziwne po północy na cmentarzu, nas cała grupa on sam i idzie w naszą stronę. Facet zaczął biec w naszą stronę i coś krzyczeć, pomimo że nas było cała grupa mieliśmy okropnego stracha i zaczęliśmy uciekać, połowę drogi do domu przebiegliśmy a to był gdzieś kilometr. Po tym zdarzeniu pojawiło się w opowiadaniach na placu wiele historii o Zombi i żywym trupie na cmentarzu, ktoś bandaże widział, a ktoś mówił, że facet nogi i ręki nie miał, ktoś inny że on mówił w jakiś starożytnych językach. Tyle ile osób było tyle teorii i historii było. Wyjścia na cmentarz były sprawdzeniem naszej odwagi, często dla podwyższenia napięcia wyprawy, po powrocie na podwórko podczas siedzenia na placu lub w kaciapie opowiadaliśmy jeszcze różne historie o duchach. Strach ma wielkie oczy (powiedzenie ludowe). W dzień Wszystkich Świętych po wyprawach kończyliśmy na posiadówkach w kanciapie albo w siłowni. Jedna i druga mały mroczne korytarze do nich prowadzące. Spędzaliśmy czas na opowieściach o duchach i różnych grach i zabawach z tym związanych.


Kanciapa była to komórka w piwnicy blokowiska podobna do siłowni tylko z przeznaczeniem do posiadówek a nie ćwiczeń fizycznych. W jedne i drugiej było nie przyjemnie w dzień, ciemno straszno i ponuro a co dopiero nocą. Po opowieściach kilku historiach o duchach przychodził czas na straszne zabawy. Nasza główna zabawa polegała na losowaniu osoby która ma za zadanie przejść z kanciapy na drugi koniec piwnicy i zostawić tam na podłodze jakiś przedmiot. Kolejna wylosowana osoba miała ten przedmiot znaleźć i przynieść. Pierwszy miał łatwiej położył przedmiot i przybiegł z powrotem. Drugi musiał ten przedmiot znaleźć i przynieś a to mu chwilę zajmowało. W międzyczasie reszta grupy wprowadzała napięcie strasząc, wydając dziwne odgłosy, szurając przedmiotami. Pewnego razu pierwszy kolega poszedł i położył na drugim końcu piwnicy kasetę magnetofonową. Drugi wylosowany poszedł po kasetę w międzyczasie któryś z kolegów pobiegł za nim i zgasił światło w piwnicy. Zapanował zupełna ciemność. Szukający kasety zaczął krzyczeć, szybko ktoś zapalił z powrotem światło. Szukający zamiast wrócić do kanciapy wybiegł z piwnicy przed klatkę. Myśleliśmy że uciekł do domu ale po kilku minutach przyszedł z powrotem do kanciapy, miał kasetę ale ktoś zauważył że ma mokre spodnie w kroku. Na pytanie czy się posikał ze strachu odpowiedział, mówił, że nie, zachciało mu się sikać i wybiegłem przed piwnicę. My wiedzieliśmy swoje a on swoje. Kwiecień plecień bo przeplata trochę zimy trochę lata (powiedzenie ludowe).


Akcja "jajeczko" polegała na spotkaniu się wspólnie z kolegami na placu rano w sobotę Świąt Wielkanocnych i przejściu do kościoła ze święceniem. Czasami niektórzy mówili akcja "święconka". Podczas takiego spotkania zbieraliśmy się w kilkanaście osób na placu i wszyscy razem szliśmy do kościoła poświęcić pokarmy. Po święceniu wracaliśmy na plac przed lokiem albo na staliśmy przy barierkach boiska i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Pewnego razu już po święceniu, tradycyjnie staliśmy w grupie przy barierkach. Postawialiśmy obok nas  na ziemi koszyki ze święcenia i dyskutowaliśmy na przeróżne tematy. W pewnym momencie widzimy, że z kolegi koszyczka jakiś szwendający się pies wyciąga kiełbasę i zjada. Kolega wściekł się strasznie, huknął na tego psa ale pies zabrał kiełbasę i uciekł. My prawie posikaliśmy ze śmiechu.
Źródło facebook Kielce na przestrzeni lat


Takie różne akcje mieliśmy na naszym podwórku i z nimi związane gry i zabawy podwórkowe. Poza tradycyjnym świętowaniem uroczystości kościelnych my wymyślaliśmy sobie własne sposoby spędzania czasu wolnego połączone z tradycyjnym obchodzeniem uroczystości kościelnych.