011 - Wyprawy do fabryki cukierków.

Jak niewiele trzeba do szczęścia (powiedzenie ludowe). Kolejnym miejscem mającym dostarczającym nam przygód, była fabryka cukierków i wyprawy do niej. Obok tartaku w którym zaopatrywaliśmy się w kije samurajskie stała fabryka słodyczy.



Fabryka słodyczy była dla nas niczym raj, zwłaszcza w czasach kiedy w domach i w sklepach niewiele było słodkości a jak były to nie mieliśmy na nie pieniędzy. Jako dzieci byliśmy pochłaniaczami słodyczy i rodzice chowali je przed nami w różnych zakamarkach mieszkań: po szafach , kredensach, szufladach. Główną słodkością dostępną dla nas w domach był cukier wykorzystywany do słodzenia herbaty lub kawy, który przeważnie stał na stole w dużym pokoju i był przeze nas nagminnie wyjadany. Cukier w cukierniczce na stole w pokojach stał chyba w każdym mieszkaniu. Gdy szliśmy do któregoś kolegi pobawić się to ukrytkiem wyjadało się ten smakołyk. Wtedy fabryka cukierków dla nas była jak raj na ziemi. Mieściła się obok tartaku i ogrodzona była bardzo podobnie wysoką metalową siatką, zabezpieczoną u samej góry drutem kolczastym. Fabryki pilnował stróż z psami. Zarówno o stróżu jak i o psach tylko słyszeliśmy ale nigdy ich nie widzieliśmy. Ale i tak nie ryzykowaliśmy spotkania z nimi. Pomimo że tylko o nich słyszeliśmy trzeba było uważać. Unikać jak ognia (powiedzenie ludowe). Bardzo blisko siatki ogrodzeniowej na terenie fabryki stał wysoki kontener na odpadki, był głównym naszym celem wypraw, dokładnie jego zawartość czyli słodycze.
Żródło: www.www.facebook.com/groups/wspomnienia z czasów prl


Do kontenera pracownicy wyrzucali masę słodkości, nieudanie pokrojowych czekoladek lub źle pociętych cukierków. Była to miejsce wymarzone dla nas. Kontener stał przy zabudowaniach fabryki, gdzie odbywała się produkcja. Wieczorami przy zapalonym świetle widać było przez ogromne przemysłowe okna pracowników stojących przy taśmach produkcyjnych i przejeżdżające przed nimi kilogramy łakoci. 
foto ze strony facebook 
 

 Po wejściu na teren fabryki wskakiwaliśmy do kontenera. Wchodziliśmy tak po kilka osób, żeby nie robić zamieszania. Reszta stała na czatach i czekała na łupy. Siedząc w kontenerze pełnym słodyczy po najedzeniu się do syta wyciągaliśmy z kontenera kilka pudełek, które przerzucaliśmy przez ogrodzenie siatki czekającym tam kolegom. Poza siatką ogrodzenia następował podział. Słodycze były dzielone pomiędzy uczestników wyprawy. Pomimo że w kontenerze najadaliśmy się do syta to i tak braliśmy część zagrabionych łupów. Dzieliliśmy zrabowane cukierki pomiędzy uczestników wyprawy, po akcji jeszcze przez kilka godzin opychaliśmy się zrabowanymi słodyczami. Szczęśliwy człowiek to taki, który nie pragnie tego czego nie ma (autor nieznany).  Pewnego wieczora leżeliśmy tylko we dwóch, ja i kolega w kontenerze, oglądaliśmy gwiazdy przez otwarte włazy i objadaliśmy się słodyczami gdy na zewnątrz kontenera usłyszeliśmy hałas. Myśleliśmy, że to stróż, ale stróż by tak nie hałasował. Wychyliliśmy głowy z kontenera i zauważyliśmy pod drzwiami od hali produkcyjnej kilka białych kartonowych pudełek. Podeszliśmy ukradkiem i okazało się że w pudełkach są świeżutkie czekoladki prosto z linii produkcyjnej. Po kilka kilogramów w jednym pudełku a pudełek było cztery. Szybko zabraliśmy czekoladki i uciekliśmy do domu. Czekoladki schowaliśmy w piwnicach, w naszych komórkach lokatorskich.  Gdybyśmy przynieśli czekoladki do domów mieli byśmy dużo kłopotu bo nikt by nam w tą historię nie uwierzył a jeśli by uwierzyli to jak byśmy wytłumaczyli, po co siedzieliśmy w kontenerze. Po tym wydarzeniu nie mogłem w nocy spać, cały czas myślałem o czekoladkach i przebiegu wydarzeń z wyprawy. Przez kilka dni z kolegom byliśmy na podwórku królami słodyczy. O tym zdarzeniu nikomu nie opowiadaliśmy, mało kto wiedział o tej historii skąd pochodziły czekoladki. Nasze milczenie było spowodowane wcześniejszymi wydarzeniami związanymi z fabryką słodyczy. Któregoś wieczora wybraliśmy się do fabryki słodyczy ze starszymi kolegami spod bloku. Tym razem nie zadowoliły nas łupy z kontenera z odpadami. Pod namową starszych kolegów weszliśmy przez uchylone drzwi na halę produkcyjną. Z hali ukradliśmy kilkanaście pudełek czekoladek. Po grabieży czekoladki ukryliśmy w krzakach, w rurach, za ulicą, obok osiedla. Kolejnego dnia nasze łupy zniknęły, ktoś je ukradł. Ktoś nas wykolegował (powiedzenie ludowe). Pewnie ktoś nas obserwował i widział jak je chowaliśmy albo starsi koledzy nam je skubnęli. Łatwo przyszło – łatwo poszło (powiedzenie ludowe). Tym razem zdobyte czekoladki schowaliśmy w swoich piwnicach i nikomu o nich nie mówiliśmy. Mądry Polak po szkodzie (powiedzenie ludowe). Do fabryki zachodziliśmy bardzo często, przeważnie wieczorami jak była szarówka i była słaba widoczność, łatwiej się było ukryć i niepostrzeżenie przemieszczać po terenie fabryki. Siedząc lub leżąc wieczorami w kontenerze na kilogramach słodyczy i objadając się łakociami, które były na wyciągnięcie ręki czuliśmy się jak królowie życia. Zwłaszcza, że w sklepach prawie nie było słodkości a my i tak nie mieliśmy pieniędzy ani kartek żeby je kupić.  W domach cukierki, czekoladę przeważnie jadało się na Święta jak dostało się paczki albo bardzo rzadko bez okazji. Podczas wypraw w kontenerze pod nami leżały kilogramy słodyczy, które mogliśmy jeść do woli garściami. trzeba było uważać, żeby nas brzuchy z przejedzenia nie bolały Czasami tak się zdarzało. Co za dużo to niezdrowo (powiedzenie ludowe). Pewnego razu jeden z kolegów poszedł z nami po raz pierwszy, tak się tak się zachłysnął ilością słodyczy, że dostał biegunki. Swoje potrzeby załatwiał w kontenerze bo tak go spięło, że nie mógł z niego wyjść. W pewnym okresie mojego dzieciństwa wraz z młodzieżą podwórkową chodziliśmy prawie codziennie na wyprawy do fabryki cukierków. Wieść o kontenerowym raju słodyczy szybko rozeszła się po osiedlu i dzieci z innych podwórek również zaczęły przychodzić do fabryki po słodycze. Gdy pracownicy zobaczyli że wchodzą dzieci na teren zakładu to zaczęli zamykać kontenery na łańcuchy i kłódki. Wtedy nasze wyprawy się zakończyły.