067 - Gra w słupek poprzeczkę.

Zwycięstwo w grze jest rzeczą ważną lecz najważniejsza jest rywalizacja i dobra zabawa - (powiedzenie ludowe). Kolejna gra podwórkowa  nazywana przez nas „słupek poprzeczka” Spotykałem się z podobnymi grami o nazwach „13”, 21, „1000”, „oczko”. Nazwy były różne ale zasady gry były podobne. Była to gra z typu gier kopanych z wykorzystaniem piłki do piłki nożnej czasami "flaka". 



Do tej gry potrzebna była solidna bramka bez linii boiskowych. Grało się z dwóch stron, polegała ona na zdobywaniu punktów za trafianie piłką w konstrukcje bramki. Za trafienie w słupek był jeden punkt, w poprzeczkę 2 punkty i w spojenie poprzeczki z słupkiem trzy punkty. Punkty podczas gry się sumowało i wygrywała ta osoba która uzbierała pierwsza określoną ich ilość. Za trafienie w którąś z tych części bramki z główki była podwójna ilość punktów. Czasami zdarzała się sytuacja że piłka dotykała słupka i poprzeczki wtedy sumowało się punkty. Pewnego razu kolega kopnął piłkę i ta skozłowała kilka razy po poprzeczce bramki. Tym kopnięciem szybko uzbierał wyznaczoną ilość punktów i wygrał całą grę. Innym razem kolega kopnął tak, że piłka uderzyła w słupek, poprzeczkę i ponownie słupek. Nabił sobie w ten sposób dużo punktów. Takie kopnięcia nazywaliśmy farciarskimi i każdy liczył że mu się takie przydarzy.


Grę rozpoczynało się z miejsca wykonywania rzutów karnych poprzez wyznaczoną osobę w drodze dogrywki. O kolejności kopania podczas gry mówiła kolejność miejsc z dogrywki. Dogrywka odbywała się zazwyczaj „Kapkami” czyli żonglerką stopami odbijając piłkę, prostym podbiciem. Osoba która zrobiła najwięcej odbić piłki rozpoczynała grę jako pierwsza. W grze chodziło o to aby zdobyć jak najszybciej wyznaczoną ilość punktów na przykład 21, może stąd inne nazwy tej gry jak 21 czy oczko. Po rozstrzygnięciu dogrywki gracz rozpoczynał kopnięciem piłki z linii rzutów karnych. Jeśli trafił w którąś część bramki zdobywał punkt i kopała kolejna osoba z tego samego miejsca co pierwszy. Miejsca wykonywania rzutów karnych. Jeśli pierwszy nie  trafił piłką w żaden element konstrukcji bramki następna osoba z kolejki kopała. Gra przebiegała w  ustalonej kolejności wynikającej z dogrywki. Kopała jedna osoba po drugiej. Gdy ktoś dotknął piłki poza swoją kolejnością otrzymywał karę w postaci odjęcia punktu. Jeśli po kopnięciu piłka nie dotknęła bramki kopała kolejna osoba i kolejna i tak w koło. Czasami były to miejsca bardzo oddalone od bramki. Gdy piłka potoczyła się poza połowę boiska lub poleciała w pobliskie krzaki. Były dwie wersje tej gry Pierwsza mówiła że można kopać piłkę nogą lub odbić z główki gdy piłka była jeszcze w ruchu, ale po przejściu poza konstrukcję bramki. Druga wersja mówiła, że piłkę można kopnąć dopiero wtedy gdy się zatrzyma w miejscu. Zazwyczaj graliśmy w tę pierwszą wersję z możliwością kopnięcia piłki w każdym momencie przemieszczania się niej poza obszarem bramki. W grę grało się do wyznaczonej ilości punktów ustalonej przed rozpoczęciem. Podczas gry zdarzało się, że zmieniało się ilość punktów, która wskazywała zwycięzcę na wyższą. Było to spowodowane na przykład dochodzącą ilością graczy lub wydłużeniem czasu gry. W grę w "słupek poprzeczkę" mogło grać od dwóch do kilkunastu osób. Podczas gry można było dochodzić i odchodzić nie zaburzając jej przebiegu. Była to bardzo elastyczna gra. Gra  była przez nas zmieniana i modernizowana na przykład poprzez zastosowanie do niej piłki „flaka” lub zasady strzału przed i po zatrzymaniu. Flak to była piłka ze spuszczonym powietrzem czasami zwana "kapciem". Granie „flakiem” Powodowało, że podczas gry piłka toczyła się bardzo wolno nie odlatywała za daleko, trudno się ją kopało i trafiało w cel. Czasami kopnięta leciała w zupełnie innym kierunku od zamierzonego lub nie dolatywała do celu. Pomimo utrudnionego kopania taką piłką i tak łatwiej można było nią zdobywać punkty i większa była frajda z gry niż zwykłą piłką. Zmiany zasad gry powodowały utrudnienia jej lub ułatwienia zależy co chcieliśmy osiągnąć w danym czasie. „Flakiem” najbardziej lubiliśmy grać w „słupek poprzeczkę” na boisku na działkach przed miasteczkiem akademickim niedaleko naszego osiedla.


Było tam pełnowymiarowe, trawiaste, boisko do piłki nożnej, z dużymi bramkami 732 na 244 centymetry. Idealnie nadającymi się do naszej gry. Boisko było rewelacyjnie ułożone. Nieopodal naszego osiedla, przy otoczone ogródkami działkowymi położone w zielonym terenie,  osłonięte wysokimi, kilkunastometrowymi siatkami  chroniącymi przed wpadaniem piłek w pobliskie ogródki działkowe. Lubiliśmy tam grać ponieważ zaraz za siatką osłaniającą teren za bramką rosły przepyszne maliny. Wręcz specjalnie podczas naszych gier wkopywaliśmy tam piłkę, żeby wchodzić za siatkę i wyjadać owoce. Pewnego razu po kilku takich wejściach na teren ogródka i splądrowaniu krzaków malin z altanki mieszczącej się na tym ogródku wyszedł jakiś facet i zapytał: ”Czy jeszcze często będziemy wchodzić po piłkę na jego działkę i wyjadać mu maliny”. Od tego czasu gdy komuś wpadła piłka to niby jej szukał mówił głośno "gdzie ona wpadła, gdzież ona jest", chodził po krzakach niby szukał piłki i w międzyczasie wyjadał owoce. Ogródki działkowe i umieszczone na nich boisko trawiaste z dużymi bramkami było naszym ulubionym miejscem gry w naszą grę „słupek poprzeczkę”. Szczególnie w okresie letnim kiedy maliny były dojrzałe lubiliśmy grywać w tym miejscu. Poza okresem kiedy można było połączyć granie z wyjadaniem malin z pobliskich ogródków działkowych chodziliśmy grać na boisko obok stołówki uczelnianej lub za szkołę. Boisko obok stołówki nie miało tak fajnej dużej bramki jak to przy ogródkach ale było położone w pobliżu stołówki akademickiej przez co je lubiliśmy. W stołówce były toalety gdzie można było pić wodę z kranu i w razie potrzeby skorzystać z toalety w cywilizowany sposób. W tamtych czasach to było chyba jedyne z takich miejsc w okolicy gdzie mieliśmy niedaleko boiska dostęp do toalet i wody pitnej. Komfort jest wtedy, kiedy możesz powiedzieć "chcę" zamiast "muszę" (powiedzenie ludowe). Zwłaszcza, że do domu mieliśmy jakieś kilometr i w perspektywie załatwienia nagłej potrzeby, zostawało załatwienie się na pobliskich ogródkach lub w krzakach. Gra w słupek poprzeczkę była bardzo popularną grą w tamtym czasie na podwórku ale nie grywaliśmy w nią na podwórkowym boisku bo tak jak w chińczyka tak i tą grę potrzebna była przynajmniej jedna bramka a na boisku pod blokiem nie było bramek. Dla tego musieliśmy chodzić na pobliskie boiska za szkołę lub na miasteczko akademickie. My mówiliśmy po prostu "na akademiki". Po wymienieniu nazwy gry i powiedzeniu na akademikach każdy wiedział o które boisko chodzi. Mieliśmy ulubione boiska do konkretnych gier i zabaw.  W grę w słupek poprzeczkę grywaliśmy chyba na wszystkich osiedlowych i okolicznych boiskach ale były trzy z nich nasze ulubione: jedno za szkołą i dwa na akademikach.  My w czasach mojego dzieciństwa grywaliśmy w tą grę ale i obecnie młodzież w nią grywa. Obecnie inaczej ją nazywają i trochę inne mają reguły. My wtedy dostosowywaliśmy przepisy gry do panujących warunków: miejsca, ilości osób, ilości czasu, dostępnego sprzętu. Czasami gdy nas fantazja poniosła wymyślaliśmy różne udziwnienia typu gra flakiem czy kary dla przegranych. Przegranym była osoba która w momencie zakończenia gry miała najmniejszą ilość punktów. Kar zazwyczaj było tak dużo jak duża była nasza fantazja. Na przykład okrążenia biegiem pełnowymiarowego boiska do piłki nożnej czy wymyślane zadania do zrobienia. Pewnego razu wpadliśmy na pomysł, że przegrany kolega za zadanie dostanie wejdzie do stołówki akademickiej jednymi drzwiami w środku budynku wykrzyczy słowa przyśpiewki kibica i wyjdzie drugimi drzwiami 10 metrów dalej. kolega wszedł jednym wejściem do stołówki będąc w środku wykrzyczał słowa piosenki kibicowskiej i chciał wyjść drugimi drzwiami. okazało się że drugie drzwi były zamknięte. Gdy przechodził między drzwiami i krzyczał z głębi budynku wybiegł struż.  Spanikowany kolega zaczął szarpać za drzwi i nic. Struż zaczął biec w stronę kolegi ten wbiegł na piętro budynku i przez otwarte okno wyskoczył na zewnątrz stołówki. Całą tą sytuację obserwowaliśmy przez ogromne okna w budynku stołówki i zanosiliśmy się ze śmiechu. Obok boiska przy stołówce były korty tenisowe. Grywali tam systematycznie jacyś ludzie i pewnego razu karą za przegranie gry w słupek poprzeczkę było wejście podczas gry na kort i zabranie jednej z piłek tak żeby widzieli to grający na korcie i wybiegnięciu z terenu kortów. Korty były ogrodzone dookoła wysoką pięciometrową siatką. Wchodziło się na ich teren przez jedne drzwi. Było tylko jedno wejście i wyjście. Kolega wszedł do środka złapał jedną piłkę i zaczął się kierować do drzwi gdy w drzwiach pojawił się jakiś facet, który je zablokował. Grający podnieśli larum i zaczęli ganiać kolegę po terenie kortów. To byli faceci w średnim wieku my byliśmy młodzi nieprzeciętnie wysportowani i kolega bez problemu uciekał tym facetom. Ganiał się z nimi po terenie kortów jak myszka z kotkiem zamknięci w klatce. Po pewnym czasie ganiania się z facetami wskoczył na ogrodzenie siatki i przeszedł na zewnątrz. Oczywiście karę wykonał bo miał przy sobie piłkę do tenisa. My podczas wykonywania takich kar wynikających z gier i zabaw podwórkowych mieliśmy ubaw niesamowity i dodatkową zabawę.,

066 - Gra w "Chińczyka"


Dzieciństwo jest jak gra chcesz ją jak najszybciej przejść a później żałujesz że się tak szybko skończyło (powiedzenie ludowe). Była to kolejna z gier i zabaw mojego dzieciństwa. Typu gra kopana z elementami piłki nożnej.

Nazywana przez nas była „Chińcem albo Chińczykiem” nie wiem skąd się wzięła ta nazwa ale takiej używaliśmy. Na hasło rzucone na podwórku idziemy grać w chińca wszyscy wiedzieli o którą grę chodzi. Do gry potrzebna nam była jedna bramka do piłki nożnej lub ręcznej, piłka do nogi i kilku chętnych do gry.  Celem gry było strzelanie bramek zgodnie z zasadami. Gdy gracz miał strzeloną określoną ilość bramek odpadał. Ten który odpadł jako ostatni wygrywał całą rozgrywkę. Trzeba było nastrzelać jak najwięcej bramek innym uczestnikom a samemu mieć jak najmniej jak najdłużej czyste konto bramkowe.

Do gry potrzebna była jedna bramka z liniami boiskowymi przy niej. Potrzebne były linie: końcowe boiska, pola bramkowego i małe zaznaczone pole ograniczające wyjścia bramkarza. Pole ograniczające możliwość wychodzenia bramkarza zależało od rodzaju boiska na jakim graliśmy.  Jeśli piłka podczas gry wyszła poza linię końcową boiska następowała zmiana bramkarza. Linia pola bramkowego wyznaczała obszar w którym można było strzelać na bramkę tylko "z powietrza" piłkę. po za tym obszarem można było oddawać strzały "z ziemi". Linia ograniczenia obszaru wyjścia bramkarza jak sama nazwa mówi była to linia wyznaczająca i ograniczająca pole poruszania się bramkarza. Na boiskach z bramkami 2 na 3 metry ta linia była w odległości około 2 metry przed linią bramki. W takiej odległości była narysowana, żeby aktywny bramkarz nie sparaliżował całkowicie gry w przez wyłapywanie wszystkich podań pomiędzy graczami. Przeważnie graliśmy na boiskach z bramkami, 2x3 metry z asfaltową nawierzchnią i namalowanymi liniami końca boiska, liniami pola bramkowego i dorysowaną linią wyjścia bramkarza. Gra polegała na tym żeby samemu unikać stania na bramce i jak najwięcej bramek strzelać innym. Przeważnie grało się do 10 bramek Jeśli gracz miał na tą ilość strzelonych bramek kończył grę i odpadał z gry. Dokładna ilość bramek po której gracze odpadali i szczegółowe zasady były ustalana przed każdą grą. Zasady były ściśle określone. Mówiły w jaki sposób można było podawać piłkę. Ile razy można było mieć kontakt z piłką. W jaki sposób można było oddawać strzał na bramkę. Kiedy następowała zmiana bramkarza. Po ilu bramkach gracz odpadał. Kto i kiedy wygrywał grę. Jeśli powstawał jakiś problem rozwiązywaliśmy go kwestią umowną. Zazwyczaj przed rozgrywką jedna osoba szybko powtarzała zasady gry wszyscy je zatwierdzali i rozpoczynała się rozgrywka która trwała od kilkudziesięciu minut do kilku godzin. Grę rozpoczynało się poprzez wyznaczenie bramkarza. Najczęściej „Kapkami” czyli żonglerką. Stopami, kolanem, głową odbijając piłkę dogrywało się kto będzie pierwszy stał na bramce. Każdy po kolei żonglował. Osoba która zrobiła najmniej odbić piłki stawała na bramce jako pierwsza. Czasami samo dogrywanie żonglerkom zajmowało już z pół godziny. Wszyscy chcieli się popisywać ilością zrobionych odbić. Rekordzistów żonglerki podwórkowej mieliśmy kilku, którzy robili ponad tysiąc odbić pod rząd. Podczas dogrywania wprowadzaliśmy ograniczenia np. do 100 odbić albo tylko odbicia określoną częścią ciała na przykład: kolankiem, głową, lewą albo prawą nogą. Po wyznaczeniu osoby stojącej na bramce rozpoczynała się gra która polegała na podawaniu sobie piłki i oddawaniu strzałów na bramkę. Chodziło o to aby unikać stania na bramce i tracenia jak najmniej bramek. Samo dowolne podawanie piłki i strzelanie na bramkę bardzo szybko spowodowało by odpadnięcie z gry broniącego. Wprowadzaliśmy utrudnienia podań i strzałów. Strzały na bramkę mogły być oddawane z pola bramkowego tylko „z powietrza”. Po ostatnim podaniu piłka nie mogła mieć kontaktu z podłożem i  bezpośrednio " z powietrza" następował strzał na bramkę. Dodatkowym utrudnieniem było to, że gracz bezpośrednio mógł dotknąć tylko jeden raz pod rząd piłki. Utrudnienia te spowodowały że w grze było trudniej zdobywać bramki a tym samym eliminować osoby z gry. Zmiana bramkarza następowała jeśli piłka wyszła poza linię końcową boiska lub jeśli nastąpił strzał na bramkę w nieprzepisowy sposób np. bezpośrednio z ziemi, gdy gracz dotknął dwa razy pod rząd piłki bez zgody bramkarza. Był jeden wyjątek bezpośrednio po odbiciu od ziemi piłki można było strzelać i dobijać w każdej sytuacji z główki. Gdy osoba stojąca na bramce miała już strzelone 10 bramek to odpadała z gry. Na bramce wtedy stawała osoba która stała ostatnia. Podczas zabawy największą karą było odpadnięcie z gry. Gdy grali jeszcze koledzy osoba która odpadła przeważnie stała z boku i się przyglądała jak inni jeszcze grają. W grę najlepiej grało się od 5 do 7 osób. Gdy zostawały dwie osoby na boisku dogrywały się rzutami karnymi o to kto zwyciężył całą rozgrywkę. Często taka jedna rozgrywka do wyłonienia zwycięzcy trwała kilka godzin. Gra była popularna zarówno u nas na podwórku jak i na całym osiedlu. My przed blokiem nie mieliśmy na boisku bramek więc musieliśmy chodzić gdzie indziej, żeby pograć w "chińczyka". W okolicy było kilka boisk z  wymiarowymi bramkami nadających się do tej gry. U podnóża górek były trzy boiska trawiaste, sześc bramek do wyboru. Dwa po jednej stronie i jedno po drugiej stronie osiedla. Za szkołą było betonowe na wnęce i szutrowe poza koszami. Po południowej stronie poza osiedlem było jeszcze pięć boisk do wyboru do koloru. Wybór mieliśmy ogromny ale my najczęściej graliśmy w tą grę na asfalcie za szkołą i na boisku nazywanym przez nas "na akademikach" też o nawierzchni asfaltowej. Pomimo że na miasteczku akademickim było kilka boisk do piłki możnej my mieliśmy swoje ulubione przy stołówce. Przy tej grze duże znaczenie miała bramka, jej wymiary i linie przy niej namalowane. Te dwa boiska miały, wymiarowe, idealne bramki 2 na 3 metry i wyraźnie namalowane linie przy nich. Inne boiska jak miały bramki wymiarowe to nie miały linii. Jak miały linie to bramki były kiepskie, za małe albo za duże. Te dwa boiska najlepiej nam podchodziły i na nie chodziliśmy. Podczas jednej takiej gry w chińczyka na boisku na akademikach strasznie debatowaliśmy wtrącając w zdania niecenzuralne słowa. Było bardzo ciepło na dworze i w pobliskiej stołówce były pootwierane okna bo odbywały się tam jakieś zajęcia uczelniane. W pewnej chwili w oknie stanął jakiś facet i zapytał: „Czy mógłby prosić o chwilę ciszy? Przez chwilę zapanowała cisza. Cisza jak makiem zasiał (powiedzenie ludowe). Po chwili któryś z kolegów krzyknął „Już!”.Lepsza byle jaka prawda, niż dobre kłamstwo (powiedzenie ludowe). Z pootwieranych okien rozległ się głośny śmiech kilkudziesięciu osób i po chwili usłyszeliśmy z głębi budynku słowa „Proszę o cisze, nie zwracajcie na nich uwagi, zaraz sobie pójdą”. Na co jeden z kolegów powiedział na głos "na pewno sobie pójdą!" i ponownie w budynku buchnął śmiech grupy osób. Po chwili ktoś zaczął zamykać wszystkie okna. Na tym boisku jak tylko była pogoda przesiadywaliśmy od rana do wieczora i nie zamierzaliśmy wtedy stamtąd odchodzić. Śmieszna sytuacja, którą pamiętam do dnia dzisiejszego. Na boisku za szkołą grywaliśmy zazwyczaj wieczorami kiedy było chłodniej. Boisko nazywane przez nas za szkołą albo na wnęce było osłonięte z trzech stron murami szkoły i do południa w  upalne dni granie ma nim to było jak granie w saunie. Dopiero wieczorami było tam chłodnie i przyjemnie. Właśnie wtedy przychodziliśmy pograć. Zarówno stan techniczny jak i pora dnia miały miały znaczenie przy wyborze boiska. Technicznie zarówno boisko za szkołą jak i na akademikach były idealne do tej gry ale dopiero wieczorami kiedy było chłodniej chodziliśmy na wnękę za szkołę. Pewnego razu w podczas gry w chińczyka na wnęce piłka wpadła nam do kanału przy szkolnych piwnicach. Kolega zszedł po nią i zauważył że jedno okno przy szatniach jest otwarte. Takiej okazji byśmy nie przepuścili. To był okres wakacji, w tym czasie nie chodziliśmy do szkoły ale na nie legalu trzeba było do niej wejść. Wszyscy przez okno weszliśmy do budynku szkoły. Korytarze w środku były puste, wyglądały jak podczas zajęć w szkolnych tylko panowała zupełna cisza. Chwilę pochodziliśmy po pustych korytarzach szkoły i wyszliśmy oknem na zewnątrz kontynuować grę. Podczas gier na wnęce często wpadała nam piłka do kanału przy szkole obowiązywało wtedy prawo Pascala: "Kto kopnie ten idzie po piłkę". Innym razem kolega poszedł po piłkę i znalazł drugą całkiem dobrą. Nie wiemy skąd się tam wzięła nie zastanawialiśmy się długo kolejna zasada podwórkowa polegała na tym, że jeśli ktoś coś znalazł to po zaklepaniu było już jego. Zaklepanie polegało na wypowiedzeniu słów "znalazłem, zaklepuje to moje". Chińczyk to była jedna z popularniejszych naszych gier podwórkowych w którą nie mogliśmy grać na naszym podwórku przed blokiem bo na boisku nie było bramek. Mieliśmy chodzić na inne boiska żeby w nią pograć.

065 - Gra na duże bramki.

Wszystko ma swój urok, tylko trzeba wiedzieć, jak na to spojrzeć (powiedzenie ludowe). Kolejną z gier kopanych z wykorzystaniem piłki nożnej była gra na duże bramki. Różnicą gry pomiędzy grą na małe a na duże bramki było pole bramkowe i sposób obrony. Polem bramkowym była cała powierzchnia barierek po jednej stronie. Boisko przed blokiem było prostokątne i ogrodzone metalowym płotem nazywanym przez nas barierkami.
 

Miało dwa krótsze i dwa dłuższe boki. Te krótsze a dokładnie powierzchnia ogrodzenia włącznie z krawężnikami ułożonymi poniżej nich stanowiły pole bramkowe. Celem gry było kopnięcie piłki z jednego końca boiska w drugi tak żeby piłka dotknęła krawężnika lub barierek ogrodzenia. Za każde trafienie gracz otrzymywał punkt. Kto pierwszy uzbierał określoną liczbę punktów wygrywał całą rozgrywkę. Pole bramkowe podczas obrony można było zasłaniać całym ciałem oprócz rąk. Głównym miejscem gry było asfaltowe boisko przed blokiem. Bramkami w tej grze była cała szerokość ogrodzenia, wszystkie krawężniki i przęsła ogrodzenia po krótszych bokach boiska. Kopało się piłkę po kolei na zmianę, raz jedna osoba raz druga z wysokości pola bramkowego. Piłkę można było zatrzymać tylko na swojej połowie boiska. Jeśli gracz zatrzymał piłkę poza polem bramkowym musiał cofnąć się i kopać z wyznaczonego pola, bramkowego. W grę grało się najczęściej w dwie osoby, jeden na jeden, podczas gry trzeba się było nabiegać. Gra doskonaliła elementy techniczne: przyjęcia, wystawienia piłki, strzały w określone miejsce z określoną siłą, wyrabiała zwinność, szybkość i wytrzymałość. Jak przy wszystkich naszych grach kopanych obowiązywała zasada „piłka parzy” i prawo "Pascala". Nie można było dotykać piłki ręką nawet jak wypadła poza boisko, za siatkę i kto kopną ten szedł po piłkę. Czasami grało się w tą grę całymi godzinami przeważnie pojedynczo. Ale gdy było więcej chętnych wtedy były rozgrywki turniejowe albo graliśmy parami. Wyznaczało się wtedy dodatkowo kolejność kopania a obrona była drużynowo. Zasady gry ustalało się i zatwierdzało przed samą rozgrywką. Przy ilości chętnych do gry powyżej czterech osób rozpisywało się rozgrywki turniejowe systemem "każdy z każdym" albo "pucharowe". Pewnego razu próbowaliśmy grać po trzech ale gra straciła wtedy sens bo trzech broniących wyłapywało wszystkie piłki i nie było w ogóle punktów. Maksymalna ilość graczy w drużynie mogła być dwóch ale najlepiej się grało pojedynczo. Były dwie wersje tej gry. Pierwsza podczas której po kopnięciu piłki przez gracza mogła ona skozłować od nawierzchni przed zdobyciem punktu. Druga gdzie piłka po kopnięciu musiała bezpośrednio dotknąć pola bramkowego. Nie spotkałem się nigdzie indziej z podobną grą do tej naszej. Może przez nasze podwórkowe oryginalne boisko na którym była rozgrywana. A może przez zasady które były dopasowane do tego boiska bez bramek. Zabawa w tą grę była zawsze dynamiczna. Biegało się od jednego końca boiska do drugiego. Podczas takich rozgrywek pokonywaliśmy kilometrowe dystanse. Czasami kopnięta piłka lądowała poza boiskiem i wtedy zgodnie z prawem "Pascala" biegła osoba która wykopała. Pewnego razu miała miejsce taka śmieszna sytuacja. Jeden z grających kopnął mocno piłkę która przeleciała poza barierkami ograniczającymi boisko i wpadła na balkon. Akurat na tym balkonie opalała się jakaś kobieta na leżaku. Piłka odbiła się od szyby okna uderzyła w kobietę i wypadła na trawnik pomiędzy blokiem a boiskiem. Kolega który kopnął nie chciał iść po piłkę bo mówił że to jego ciocia oberwała piłką i po nią nie pójdzie. Ciocia nie ciocia obowiązywały nas zasady podwórkowe i złamanie ich wiązało się z konsekwencjami. Kolega dostał od nas karę. Przegrał walkowerem za złamanie zasad i nie mógł dalej grać. Zazwyczaj taka kara obowiązywała do czasu zapominania przez innych uczestników, czyli do końca dnia. Gra na duże bramki była przez nas bardzo lubiana bo była bardzo dynamiczna trzeba było szybko biegać non stop po boisku i wykazać się dużą wytrzymałością fizyczną.

064 - Gra na małe bramki.

Małe jest piękne (powiedzenie ludowe). Kolejną z naszych gier i zabaw podwórkowych była gra z rodzaju kopanych z elementami piłki nożnej. Miejscem gry było boisko asfaltowe pod blokiem.  Służyła do niej piłka nożna, czasami pompowana gumówka.


Ta gra w naszym środowisku podwórkowy przypisana była do boiska przed blokiem i przeważnie tam w nią graliśmy. Boisko było ogrodzone dookoła barierkami i z dwóch stron wysokimi siatkami. Barierki zabezpieczały przed wypadaniem piłek podczas gry a siatki chroniły okna pobliskich mieszkań przed uderzeniami. Boisko było w kształcie prostokąta wymiarami trochę mniejsze od boiska do piłki ręcznej. Brakowało tam bramek, zastępowały je przęsła ogrodzenia pomalowane na inny kolor.


Ogrodzenie boiska  było zrobione z 30 centymetrowych krawężników i z barierek wysokości około 120 cm. Podczas gry trzeba było uważać żeby nie kopnąć piłki nad ogrodzeniem bo wtedy wylatywała poza boisko a podczas gier i zabaw podwórkowych obowiązywała nas zasada, prawo Pascala, które mówiło "Kto kopnie ten zap..., biegnie po piłę". Gra na małe bramki polegała na celowaniu piłką z jednego końca boiska do bramki umieszczonej na drugim końcu.Trzeba było piłkę kopnąć tak, żeby trafiła w przęsło bramki. Za trafienie gracz otrzymywał punkt. Kto zgromadził największą ilość punktów wygrywał grę. Utrudnieniem podczas tej wersji gry był zakaz kontaktu z piłką. Po oddaniu strzału w stronę bramki żaden gracz nie mógł dotykać piłki do momentu kontaktu z ogrodzeniem boiska lub zatrzymania się jej. W grę najczęściej grały dwie osoby ustawione po przeciwnych końcach boiska. Czasami grało się po dwóch, trzech w drużynie wtedy kopało się na przemian. Raz jedna raz druga osoba. Niektórzy uważają siebie za doskonałych tylko dlatego, że stawiają sobie małe wymagania (powiedzenie ludowe). Była jeszcze wersja tej gry z obroną bramki. Gracz mógł wtedy bronic bramki przed piłką przez zasłanianie jej ciałem, głową i nogami ale nigdy rękami. Obowiązywała kolejna z naszych zasad gier i zabaw podwórkowych która mówiła że "piłka parzy", nie wolno było nawet toczącej się piłki poza grą dotykać rękami. Czasami piłka wypadała poza boisko wtedy była poza grą i obowiązywała ta zasada " piłka parzy". Pierwsza wersja gry była bez możliwości kontaktu z piłką po kopnięciu jej w kierunku bramki i druga wersja z możliwością obrony. Zarówno pierwsza jak i druga wersja były bardzo popularne u nas na podwórku. Grywaliśmy w nie o każdej porze dnia a czasami i wieczorami po zmroku bo boisko przed blokiem było dobrze oświetlone. Grywało się w ładną pogodę i w deszcz. Utrudnieniem tej gry była rywalizacja po deszczu wtedy na boisku stały kałuże wody i zatrzymywały piłki. Trzeba było celując w bramkę przeciwnika grać górą, kopać piłkę nad podłożem co było bardzo trudne. Podczas gry w wersji z możliwością obrony, grając po deszczu w ferworze walki dochodziło do śmiesznych sytuacji. na przykład gdy ktoś oberwał namokniętą piłką w twarz. Piłki wtedy to były materiałowe szmacianki, które chłonęły wodę jak gąbka. Taka piłka podczas gry po deszczu była mokra i ważyła kilka kilogramów. Kopnięcie jej groziło kontuzjami nogi a co dopiero oberwanie nią w głowę czy twarz. Pewnego razu kolega dostał mokrą piłką w twarz i po tym uderzeniu wyglądał jakby ktoś mu pięścią oko podbił. Poza tymi pewnymi niedogodnościami była to świetna gra podwórkowa doskonaląca elementy techniki, celności i precyzję strzałów na bramkę. W tą grę graliśmy głównie przed blokiem ale czasami zdarzało się, że grywaliśmy na wnęce, za szkołą. Było tam asfaltowe boisko wymiarami podobne do boiska pod blokiem. Miało bramki o wymiarach 2 na 3 metry.



Za szkołą w naszą grę graliśmy na tych samych zasadach co na boisku przed blokiem. Była odmiana z obroną i bez. Boiska były podobne do siebie. Miały asfaltową nawierzchnię, podobne wymiary tylko to za szkołą miało prawdziwe bramki. Pomimo bramek na boisku za szkołą woleliśmy grywać w tą grę na przed blokiem. Podejrzewam, że w całym kraju było więcej takich podobnych gier i zabaw kopanych. My pod blokiem pomimo tego że mieliśmy boisko bez bramek  to wymyślaliśmy różnego rodzaju gry i zabawy dopasowane do tych warunków. Jedną z takich gier była nasza podwórkowa gra "na małe bramki".

063 - Gra w gumę

Rzeczy proste są zawsze najbardziej niezwykłe (powiedzenie ludowe). Kolejną z gier i zabaw podwórkowych była gra w gumę. Wtedy była bardzo popularna na naszym podwórku i na terenie całego kraju. Była to jedna z gier uważanych przez nas za dziewczęcą. Dla nas chłopaków z podwórka była to bardziej zabawa skocznościowa niż gra. Nie występowały w niej żadne elementy rywalizacji dlatego w tej wersji ona nas  nie interesowała. Bardziej to była zabawa ruchowa z elementami gimnastyki artystycznej przeznaczona dla dziewcząt niż dla chłopców.


Tak u nas na podwórku jak w całym kraju nazywana była grą w gumę i polegała na wykonywaniu ćwiczeń skocznościowych ułożonych w układy z użyciem cienkiej podłużnej gumy.  Były to proste układy choreograficzne. polegające na wykonywaniu serii przeskoków jednonóż, obunóż w różnych tempach i konfiguracjach.


Skoki przez rozciągniętą gumę, taką samą jaka była używana w slipkach tylko, że długą na kilka metrów. Dwie osoby stały naprzeciw siebie w odległości kilku metrów i guma oplatając ich nogi była rozciągnięta pomiędzy nimi. W czasie gdy dwie osoby ją trzymały kolejna oddawała przez nią skoki.
Źródło youtube Łowcy.b, Smile i Kabaret Młodych Panów


Skakało się w wymyślonych układach i powtarzało te układy przez kolejne osoby. Osoby grające wykonywały serie skoków w danym układzie przez gumę. 
 
 
Układy jak pojedyncze skoki miały swoje nazewnictwo: nazwy kwiatów lub cyfry. Tylko te dziewczęta które się w nią bawiły znały te nazwy. Gra polegała na wykonywaniu po kolei  przez graczy serii skoków stanowiących układ i powtarzaniu ich przez kolejne osoby. W momencie gdy uczestnik pomylił się i wykonał tak zwaną skuchę lub nieprawidłowy skok to odpadał i grę kontynuowała kolejna osoba. W grę mogło brać udział od jednej do kilkunastu osób. Gdy grała tylko jedna osoba musiała rozciągnąć gumę pomiędzy dwoma przedmiotami takimi jak: ławki kosze lub dwa drzewa. Gdy grało więcej osób guma była rozciągnięta pomiędzy dwoma uczestnikami zabawy, zaczepiona najczęściej o nogi na różnych wysokościach ciała.  Zazwyczaj o kolana.


Ułożenie gumy i układy skoków zależały od poziomu wygimnastykowania i skoczności uczestników. zabawa ruchowa, która kształtowała piękno ruchu. Jej ważnym elementem było to, że można było się bawić i ćwiczyć skoki samemu, rozwieszając gumę pomiędzy przedmiotami. Gra wymagała odrobinę płaskiej powierzchni i od dwóch do czterech metrów gumki. W tamtych czasach pomimo wielu braków artykułów w sklepach, w pasmanterii można było bez problemu kupić gumkę wykorzystywaną do tej gry. Wtedy to była bardzo popularna gra chodnikowa obecnie spotykana bardzo rzadko albo wcale. ważna w niej była kreatywność uczestników przy wymyślaniu i wykonywanie układów skoków. My, chłopcy rzadko braliśmy udział w tej zabawie. Nasze uczestnictwo w niej  przeważnie sprowadzało się do tego, że poproszeni przez grające dziewczyny staliśmy jako słupki do trzymania gumy. Granie przez chłopaków w gumę w tej wersji było odbierane za obciachowe i nie do przyjęcia przez kolegów w środowisku podwórkowym. Stanie jako słupek nie było przez nas zaliczane jako granie a pomoc. Czasami podczas przesiadywania na ławce obserwowaliśmy jak dziewczyny grają w tą grę i nie mogliśmy pojąć co je w niej kręci. Dla nas była ona mało interesująca bo nie było w niej elementu współzawodnictwa i rywalizacji. Polegała na pokazaniu swojej sprawności i piękna ruchu w układach skocznościowych i wymyślenia takiego układu ruchów w którego wykonaniu, powtórzeniu inne uczestniczki zabawy będą miały problemy. Niektóre elementy skocznościowe tej gry wymagały wysokiej sprawności gimnastycznej i podejrzewam, że sprawiły by wiele problemu nawet dobrze wysportowanej osobie. Gra w gumę była świetną forma aktywności ruchowej dla dziewcząt. Dla nich była atrakcyjną formą zabawy podwórkowej. Jak większość gier podwórkowych tak i grę w gumę przerobiliśmy na wersję dla chłopców. W naszej wersji chodziło o splątanie tak gumy pomiędzy drzewami, żeby został wąski przesmyk przez który musieli się przecisnąć po kolei uczestnicy. Kto dotknął gumy kusił i otrzymywał karę umowną. Celem gry było unikanie kar i nie dotykanie gumy podczas przechodzenia przez nią. Nasza wersja zabawy była tylko dla chłopaków i dziewczęta nie chciały się w nią bawić, zapewne przez kary. Karami zazwyczaj były głupie pomysły wymyślane w danym miejscu i czasie. Zazwyczaj to były ryzykowne czynności lub kary fizyczne. Wrzucenie czegoś komuś przez okno lub balkon do mieszkania. Pewnego razu siedzieliśmy na ławce i chodnikiem szedł jakiś facet. Kolega za karę miał zadanie położyć mu zgaszonego niedopałka papierosa, my mówiliśmy kiepa na raportówce którą niósł u pasa. Kolega podczas przechodzenia obok tego faceta próbował podrzucić mu kiepa na torbę ale nie trafił ten się zsunął. Ten nawet się nie kapnął i poszedł dalej. Czasami karami były pompki albo przysiady. Same ćwiczenia fizyczne nas nudziły  i woleliśmy wymyślać głupie kary na spontanie. Nasza wersja gry w gumę a dokładnie przechodzenie przez szczeliny pomiędzy gumą była ciekawsza i bardziej emocjonująca niż gra dziewcząt w zwykłe przeskakiwanie. Najbardziej emocjonujące były kary wymyślane za skuszenie. Nasza zabawa była popularna na podwórku przez jakiś krótki czas, pewną część wakacji. Była to jedna z naszych zabaw podwórkowych typu podpatrzone, zmodernizowane, przeprowadzone, zapomniane. Wersją bazową tej zabawy były skoki przez gumę w wykonaniu dziewcząt, nazywane "grą w gumę". 





062 - Gra w klasy

Wszystko powinno być tak proste, jak to tylko możliwe, ale nie prostsze (powiedzenie ludowe). Jedna z gier zwanych przez nas chodnikowa była na podwórku gra w klasy. U nas na podwórku była to gra dziewczęca. Mało było w tej grze ryzyka i rywalizacji jak w większości naszych chłopięcych gier, dla tego my raczej nie przepadaliśmy za nią. Grywały w nią głównie dziewczęta na chodnikowych alejkach blokowisk. Rysowały kredą lub trawą na asfaltowych dróżkach swoje plansze do gry. To były rysunki ponumerowanych od sześciu nawet do 15 kwadratów, narysowanych i poukładanych obok siebie. Zazwyczaj na chodnikach widniały pola ponumerowane od 7 do 13. Siedem i trzynaście, szczęśliwa i pechowa liczba ten zakres był idealny. Wiązało się to z odległością pomiędzy pierwszym i ostatnim polem i trudnością wykonywania rzutów. Gra składała się z dwóch faz. Pierwsza rzuty kamyczkiem do celu w planszę. Druga skoków po planszy w określony sposób. Gra miała nazwę "w klasy" bo po wykonaniu jednego etapu przechodziło się do kolejnego jak w szkole z klasy do klasy.


Do gry wykorzystywało się przeważnie kamyk, którym się rzucało w narysowaną na chodniku kolejno ponumerowaną planszę. Po oddaniu celnego rzutu w wybrany kwadrat gracz mógł przystępować do kolejnej fazy gry, skoków. Jeśli nie trafił rzucała kolejna osoba. I tak jedna osoba po drugiej w ustalonej kolejności. Celem gry było ukończenie wszystkich klas czyli rzuceniu kamieniem w wyznaczone pola i oddaniu serii skoków. Kto pierwszy skończył ten wygrywał ale od wygranej bardziej liczyła się sama zabawa. Podczas której dochodziło do wygłupów, żartów i śmiesznych sytuacji. Utrudnienia oddawania skoków w mieszanych układach powodowały, że pokonywanie pól planszy było trudne  i dochodziło do skuch takich jak zachwiania równowagi, potknięcia, czasami niegroźne upadki. Bawiło to pozostałych uczestników gry i wprowadzało zabawną atmosferę. W klasy mogło grać wiele osób na raz. Czasami  na podwórku w jednym miejscu stała cała gromada kilkunastu dziewcząt, część z nich grała a część obserwowała. Fajna zabawa, rzucana, skocznościowa, równoważna ale głównie dla dziewcząt. Pewnego razu siedząc na placu rozmawialiśmy o zmodyfikowaniu tej gry przerobieniu jej na wersję dla chłopców poprze dodanie elementów ryzyka i podwyższeniu poziomu rywalizacji przez dodanie kar. Na rozmowach się zakończyło. Plany to tylko dobre chęci, chyba że natychmiast przekształcają się w ciężką pracę (powiedzenie ludowe). Przygotowaliśmy wersję dla chłopaków ale nigdy jej nie wypróbowaliśmy w praktyce. Chłopcy w grę klasową u nas na podwórku się raczej nie bawili, czasami w ramach przeszkadzania przeskakiwaliśmy pola narysowane na chodnikach. Głównie obserwowaliśmy z boku jak dziewczęta w nią grały. Place, chodniki i boisko wokół bloku na podwórku były wymalowane planszami do zabawy w klasy. Gra w okresie mojego dzieciństwa była popularna na terenie całego kraju ja ją znałem głównie dzięki dziewczętom z podwórka. Popularność jej w latach PRL wśród dziewcząt była duża. Obecnie bardzo rzadko można zobaczyć rysunki plansz gry klasowej na chodnikach czy placach.

061 - Skakanka

Jak niewiele trzeba do szczęścia (powiedzenie ludowe). Na podwórku głównie służyły one do zabawy dziewczynom, sporadycznie bawili się nimi chłopcy. Były to zabawy w naszym środowisku uważane głównie za dziewczęce. Na placu zabaw, przed blokiem dziewczęta często skakały na skakankach. Były różne zabawy skocznościowe związane z nimi. Dziewczyny bawiące się na placu przed blokiem najzwyczajniej w prosty i bardziej skomplikowany sposób skakały przez nie, pojedynczo, parami i w grupie. W środowisku podwórkowym pomimo że skakanka była przypisana jako zabawa dziewcząt mieliśmy chłopcy jedną zabawę z jej użyciem. My mówiliśmy na nią "kręcenie skakanki". 


Bawiliśmy się w nią zarówno sami jak i z dziewczętami. One robiły to raczej niechętnie. Wolały same bawić się w te swoje zabawy skocznościowe z użyciem skakanek same niż z nami. Unikały zabaw w których my braliśmy udział ponieważ były dla nich chuligańskie a one w takie się nie bawiły. W kręcenie bawiliśmy się głównie na placu zabaw i na boisku przed blokiem. Czasami z dziewczynami czasami bez nich. Zabawa polegała na tym że jedna osoba była w środku koła i kręciła obracając się dookoła własnej osi reszta uczestników ustawiona była dookoła i przeskakiwała przelatującą pod nogami skakankę. Zakończenie podczas kręcenia przelatywało na wysokości kostek, piszczeli, kolan, bioder i przeskoczenie nie było takie łatwe. Podczas tego kręcenia gdy ktoś nie zdążył podskoczyć na czas to obrywał po nogach. Wtedy mówiliśmy że ta osoba skusiła i wchodziła do środka koła i to ona kręciła dalej. Fajnie było kręcić w środku skakanką ale nie fajnie było nią oberwać. Początkowa wersja tej zabawy odbywała się samą skakanką i w niej głównie brały udział dziewczyny od nas z podwórka. Były jeszcze wersje tej zabawy zmodernizowane przez nas w które bawiliśmy się już bez dziewczyn. Podstawowa wersja skakanki to był sznur zakończony dwoma drewnianymi lub plastikowymi rączkami. 

Miała długość około dwóch metrów długości. Była wykonana z lepszego, gorszego sznurka, linki a nawet z żyłki. Były samoróbki robione w domowych warunkach i te kupowane w sklepie. Miały różne długości sznurka i różne zakończenia. Podczas tradycyjnej zabawy w kręcenie wybrana, rozpoczynająca osoba stała w środku koła. Zazwyczaj pierwsza osoba była losowana, każdy chciał zaczynać zabawę od kręcenia w środku. Losowanie odbywało się w różny sposób. Chyba najbardziej popularna przy tego typu zabawach była wyliczanka. Wyliczanek stosowanych do zabaw podwórkowych było tak dużo jak dużo rodzajów zabaw. W tym przypadku były cyfry pokazane na palcach przez ilość wyprostowanych palców dłoni. Każdy z uczestników po kolei pokazywał jakąś cyfrę na palcach ręki. Jedna osoba sumowała je wszystkie i po kolei odliczała. Na kim się skończyło ten rozpoczynał zabawę.  Po wyznaczeniu osoba ustawiała się w środku koła utworzonego z pozostałych uczestników zabawy. Na sygnał jaki dała słownie" zaczynam", kręciła dookoła własnej osi skakanką a osoby ustawione dookoła podskakiwały nad nią. Kto skusił, czyli na czyich nogach zatrzymała się skakanka wchodził do środka koła zmieniał kręcącego. Często wszyscy kusili specjalnie i w związku z tym wprowadziliśmy pewne zmiany. Kręcenie samą skakanką było w opinii chłopaków z podwórka wersją dla dzieci i dla dziewcząt.


Była jeszcze zmodernizowana wersja tej zabawy. Była przeznaczona głównie dla chłopców. Wprowadziliśmy do niej element ryzyka i kar. Przywiązywaliśmy metalowy pręt albo drewniany kijek do jednego końca skakanki. Poza trafieniem metalowym prętem osoba która skusiła otrzymywała dodatkową karę do wykonania np. 10 pompek, 20 przysiadów lub inne zadania. Po wprowadzeniu zmian specjalne kuszenie wyeliminowaliśmy ale i dziewczyny przestały się w tą wersję z nami bawić. Po kilku uderzeniach w nogi metalowym prętem albo kijem uczestnik z bólu miał łzy w oczach i myślał tylko o tym żeby nie skusić. Z typowo dziewczęcej po wprowadzeniu drobnych modernizacji powstała typowo chłopięca zabawa. W zabawę bawiliśmy się w wersji uproszczonej wspólnie z dziewczętami, wersja z prętem i karami była tylko dla chłopaków, dziewczęta jakoś nie chciały grać w naszą, zmodyfikowaną odmianę tej zabawy. Każdy chciał kręcić skakanką. Nikt nie chciał oberwać prętem po piszczelach a tylko w ten bolesny sposób trafiało się do środka koła.  Na podwórku przed blokiem dziewczęta zazwyczaj skakały na skakankach indywidualnie. Popisując się w ten sposób swoimi zdolnościami skocznościowymi. Lansowały się przez pokazywanie swoich zdolności motorycznych a miały co bo były wysportowane i wychodziło im to bardzo sprawnie. Chłopcy Przedrzeźniając dziewczyny próbowali skakać jak one na skakankach ale wychodziło to bardzo nieudolne. Pewnego razu obok placu przechodził starszy brat kolegi, który trenował boks. Widząc jak dziewczęta skaczą poprosił jedną z nich o skakankę. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy, żeby chłopak tak skakał. Przeskakiwał tak szybko że prawie nie było widać sznurka. Skakał przodem tyłem, bokiem, krzyżował. To było jak występ cyrkowy i to w wykonaniu chłopaka. Do tej pory zabawy skocznościowe na skakankach kojarzyły mi się tylko z dziewczętami i to tymi od nas z podwórka ale po tym co wyprawiał ten chłopak na skakance było już inaczej. My chłopcy, którzy to widzieliśmy myśleliśmy że skakanki są tylko dla dziewczyn. Wtedy zmieniliśmy zdanie. Odchodząc chłopak powiedział nam, że skakanka to jeden z elementów treningu bokserskiego. To wywróciło nasze myślenie o skakankach. Zaimponował nam bardzo. Bez pracy nie ma kołaczy (powiedzenie ludowe). Po odejściu próbowaliśmy naśladować to co wyprawiał ze skakanką ten chłopak ale nam nie wychodziło. Po tym pokazie skakania dziewczętom ze zdziwienia szczęki opadły. Pamiętam tą sytuację z placu do dziś takie zrobiła na mnie wrażenie. W późniejszym czasie na podwórku podbierając dziewczynom skakanki ćwiczyliśmy skakanie na nich. Po tym pokazie skoków i dowiedzeniu się o skakance jako treningu bokserskim przyrząd ten nie był kojarzony tylko jako dziewczęcy. Kolejną z zabaw z użyciem skakanki naszego pomysłu była zabawa w podawanie ilości skoków skoków. Zabawa polegała na deklarowaniu ile dana osoba wykona skoków w jednym ciągu bez przerwania w układzie. Za wykonanie zadania osoba otrzymywała punkt. Nie wykonanie zadania wiązało się z karami umownymi. Zabawa nie była taka prosta bo skoki były ułożone w układy, które trzeba było dokładnie powtarzać. Powtarzało się je w ustalonej kolejności. Jedna osoba po drugiej. Pierwszy wymyślał układ deklarował jego wykonanie jeśli zrealizował to co powiedział otrzymywał punkt i każda osoba po nim miała w ten sam sposób powtórzyć układ. Komu się udało otrzymywał punkt komu nie karę. Każdy po kolei wymyślał układ i tak w koło do momentu gdy któryś z uczestników nie uzbierał określonej ilości punktów wtedy wygrywał całą zabawę. Na podwórku pomimo że zabawy ze skakankami były uważane za dziewczęce  to my chłopcy mieliśmy kilka zabaw z ich użyciem. Były zabawy w które bawiły się same dziewczęta jak zwykłe przeskakiwanie i zabawy w które bawili się tylko chłopcy jak deklarowanie układu z karami. I było kręcenie w które bawiliśmy się wspólnie. Skakanka była nieodłącznym elementem zabaw podwórkowych mojego dzieciństwa. W swojej pracy zawodowej nauczyciela WF często wykorzystywałem skakanki na zajęciach zarówno w pracy z dziewczętami jak i chłopakami. Motywacją dla chłopców do ćwiczeń z tym przyżądem były opowiadania o treningach bokserskich z jego wykorzystaniem. Dziewcząt nie trzeba było zachęcać do tej formy aktywności ruchowej. Bardzo lubiły lekcje ze skakankami. Oczywiście wersji zabawy z prętem i karami nie było na zajęciach. Nawet o niej nie opowiadałem to była nasza podwórkowa zmodernizowana, chłopięca wersja zabawy którą pamiętam do dzisiaj.

060 - Mecze klasowe

Komórka, facebook, gadu gadu, nasza klasa -wyłącz je wszystkie i zobacz kto pierwszy zapuka do twych drzwi (powiedzenie ludowe)Była to rewelacyjna zajawka my mówiliśmy na nią klasowe. Przez cały okres szkoły podstawowej, wtedy ośmioklasowej rozgrywaliśmy na osiedlu mecze klasowe w piłkę nożną. 


Zasady gry były wzorowane i podobne do przepisów obowiązujących w rozgrywkach Polskiego Związku Piłki Nożnej. Wtedy przepisy gry w piłkę nożną znaliśmy dzięki szkolnym lekcjom Wychowania Fizycznego. Jeśli czegoś nie rozumieliśmy z tej gry to pytaliśmy nauczyciela na lekcjach i nam wyjaśniał. Facet od wuefu może miał już swoje lata i może nie był idealnym sportsmenem ale piłka nożna była dyscypliną sportową na której się znał jak mało kto w naszym środowisku. Był naszym guru podwórkowym jeśli chodzi o sport.  Poznawaliśmy zasady tej gry poprzez oglądanie meczów w telewizji gdy grała drużyna narodowa i podczas kibicowania miejskim klubom sportowym. A czego nie wiedzieliśmy pytaliśmy wuefisty. Przenosiliśmy podpatrzone zasady gry na nasze rozgrywki klasowe. Były w tamtych czasach w mieście dwa kluby ligowe. Jeden milicyjny wtedy bardzo popularny ale nie lubiany przez ludzi ze względu na struktury nim zarządzające. Obecnie już nie istnieje. Przez pewien czas wspólnie z kolegami z podwórka uczęszczaliśmy na zajęcia z piłki nożnej do tego klubu. Gdy starsi koledzy z podwórka zaczęli się z nas naśmiewać że będziemy w milicji to przepisaliśmy się do drugiego miejskiego klubu i tam kontynuowaliśmy naszą przygodę.
Źródło: facebook strona Kieleckie Inwestycje


Ten Pierwszy Milicyjny Klub Sportowy swoją siedzibę miał w miejscu gdzie obecnie jest siedziba tego Drugiego. Istniejące on obecnie na a tym miejscu stoi piękny Miejski Stadion Sportowy.
Źródło, foto ze strony: www.mosir.kielce.pl



Nasze mecze klasowe rozgrywaliśmy na terenie osiedla głównie na górkach na boiskach trawiastych.
Foto z portalu społecznościowego facebook ze strony Osiedle, Bocianek Kielce. 


Na osiedlu na górkach były trzy nadające się do naszych rozgrywek. Wszystkie umiejscowione u podnóża górek po północnej stronie osiedla. Obecnie znajduje się tam Park i po boiskach pozostało tylko wspomnienie. Na osiedlu było więcej boisk ale te trzy wybrane, były uważane przez nas za odpowiednie do rozgrywek klasowych. Rozgrywki polegały na rozgrywanie meczy w piłkę nożną pomiędzy młodzieżą uczęszczającą do tych samych oddziałów klasowych osiedlowej szkoły. Mecze odbywały się przeważnie na tym samym poziomie klasowym. Piąta klasa grała z piątą klasą szósta z szóstą itd., sporadycznie zdarzały się wyjątki i rozgrywane były mecze np: klasa piąta z czwartą lub piąta z szóstą. Była wtedy za duża różnica w poziomie gry i pojedynek był jednostronny. Dobór poprzez klasy był najlepszy bo w nich uczniowie byli z tego samego rocznika urodzenia i rozwój fizyczny ich był podobny. Wytrenowanie i poziom gry na  był przeważnie doskonalony w grupach reprezentantów klas na lekcjach WF na podwórkach. Sporadycznie zdarzały się osoby trenujące w Klubach Miejskich. Umawianie spotkań wyglądało w ten sposób, że wytypowani uczniowie z klasy,  nasi przedstawiciele klasowi, dogadywali między sobą warunki  termin, miejsce, rozgrywek. Byli to tacy nasi klasowi, koordynatorzy sportowi. Mecze były umawiane podczas zajęć szkolnych a rozgrywane byy po zajęciach, na trawiastych boiskach u podnóża górek. 
żródło: facebook strona Kieleckie Inwestycje.


Na boisku spotykały się umówione wcześniej reprezentacje klas, dwie grupy klasowe zazwyczaj chłopców. Przychodzili zazwyczaj całe oddziały klasowe z reprezentacja z kibicami. Były to reprezentacje klasowe zawodników w piłce nożnej przeważnie grupa chłopców z danej klasy i ich kibice, dziewczęta z tej klasy. Chociaż nie było to regułą, to zazwyczaj tylko chłopcy grali w piłkę nożną. Pewnego razu umówiliśmy meczyk i nie przyszło dwóch naszych zawodników ze składu ale przyszły dziewczęta żeby kibicować. W tej sytuacji żeby nie oddać spotkania walkowerem dwie dziewczyny weszły na boisko jako reprezentanci klasowi. Ich gra polegała głównie na przemieszczaniu się po boisku. Nawet jedna chyba piłkę kopnęła podczas meczu.  Mecz wtedy  przegraliśmy ale nie oddaliśmy walkowera. Grupy reprezentujące swoje oddziały klasowe spotykały się na umówionym boisku i rozgrywały pojedynki w piłkę nożną. Podczas takich meczów przychodziły dziewczyny z  różnych klasy i kibicowały co podnosiło prestiż imprezy. Chodziło się na mecze rozgrywane pomiędzy innymi klasami i podpatrywało obserwowało się jak grają inni reprezentanci klasy. Czasami na meczach na trawniku było kilkudziesięciu kibiców oglądających spotkanie. Przychodzili koleżanki koledzy z klasy i z innych oddziałów klasowych, starsze rodzeństwo, rodzice, przypadkowi kibice. Ukształtowanie terenu wokół boiska było takie, że na trawie u zbocza góry siedziało się jak na trybunie stadionu.
żródło: facebook strona Kieleckie Inwestycje


W niektórych klasach znani byli zawodnicy ogólnie uważani za najlepszych, poprzez swoje umiejętności gry. Często były to osoby trenujące w klubach sportowych piłkę nożną i wyróżniały się pod względem umiejętności i poziomu gry na tle swoich rówieśników. Były to osoby w środowisku osiedlowym, szkolnym i podwórkowym o wysokim prestiżu, przeważnie te osoby umawiały spotkania były koordynatorami klasowymi. Jak taki mistrz nie grał w meczu bo był chory to mecz się najczęściej przekładało. Gdy tuz klasowy nie grał to  przeciwna drużyna się cieszyła bo były większe szanse na zwycięstwo. Każda klasa miała taką osobę wyróżniającą się w poziomie gry na jej tle. To były nasze gwiazdy, osoby o wysokim prestiżu w środowisku szkolnym, podwórkowym. Przed meczem ustalało się regulamin i zasady gry: ilość zawodników w drużynie, czas gry, czas dogrywki, ilość karnych itd. Przepisy gry były ustalane i zatwierdzane przed meczem były dostosowane do warunków, miejsca i okoliczności. Stroje zawodników nie były istotne każdy grał w tym co przyszedł. Graliśmy na rogi, auty, wolne, karne. Nie graliśmy na spalone. Piłka była taka najlepsza jaką mieliśmy czasami była tak zniszczona że trzeba było ją zmienić w czasie gry bo łatki poodpadały albo balon wyszedł. W razie nie rozstrzygnięcia meczu były dogrywki czasie a po niej karne. Najważniejszą rolę wtedy odgrywali bramkarze. Pewnego razu stałem na bramce podczas rozstrzygających o wyniku meczu rzutach karnych. Obroniłem strzał decydujący o wyniku meczu ale obronę przypłaciłem trzytygodniowym noszeniem szyny gipsowej na nadgarstku. Kontuzji w czasie gry było co niemiara i nie wynikało to z brutalnej gry ale z warunków na boiskach. Były to trawiaste boiska bardziej udeptane klepisko łąki. W większości miejsc na boiskach był piach i gdzie nie gdzie kępy traw. Podczas biegania po tej nawierzchni systematycznie przydarzały się upadki. Mniej lub bardziej groźne. Mecze sędziowaliśmy sobie sami. Podczas gry było wiele sytuacji spornych które rozstrzygaliśmy głównie słownie. Kwestie sporne dotyczące fauli uzgadnialiśmy metodami negocjacji i argumentów znajomości przepisów i głośniejszego ich wykrzyczeniu. Nie mieliśmy sędziego na boisku i jakoś sobie wtedy radziliśmy. Przepisy gry znaliśmy dzięki zajęciom szkolnym Wychowania Fizycznego i oglądanym meczom w telewizji. Umieliśmy się dogadać w kwestiach spornych zarówno na boisku jak i poza nim przy ustalaniu rozgrywek. Sytuacje sporne schodziły na drugi plan liczył się sport który nas łączył i powodował, że zapominało się o podziałach środowiskowych. Były takie lata, że graliśmy po kilka meczy z każdą klasą a było klas chyba do H czyli z osiem klas na jednym poziomie w danym roczniku. Duża ilość klas spowodowana była wyżem demograficznym. Od północnej strony osiedla budowało się drugie osiedle, które jeszcze nie miało własnej szkoły i wszystkie dzieci chodziły do naszej stąd mieliśmy dużo drużyn do rywalizacji.


Rodziny w tamtych czasach liczyły od czterech do sześciu nawet ośmiu osób. Najczęściej w rodzinach było dwoje dzieci najrzadziej jedno, zdarzały się rodziny, gdy rodzic stał w oknie i przez kilkanaście sekund wołał imiona wszystkich dzieci na obiad. Mieliśmy jedną taką rodzinę na podwórku. Przeważnie ojciec przez okno wymieniał ich wszystkich z imienia. Śmialiśmy się wtedy do łez, mówiąc razem z ojcem imiona za każdym razem w tej samej kolejności. Może wiedział, że nas to śmieszy i specjalnie wołał wszystkich po kolei. W szkole było dużo oddziałów klasowych i rozgrywaliśmy dużo meczy. Czasami tak się zdarzało że jedna reprezentacja grała dwa mecze dziennie. Gdy tylko pora roku sprzyjała i pogoda pozwalała ruszały rozgrywki klasowe. Wyglądało to podobnie do ligi i rozgrywek rundy wiosennej. Czasami było takie obłożenie boisk, zdarzało się, że meczyk był umówiony, spotykały się dwie klasy a boiska wolnego nie było i trzeba było czekać aż jedni skończą żeby zagrać. Mieliśmy oczywiście swoje ulubione boiska te lepsze i te gorsze ze względu na ich stan i na farta którego nam przynosiły. Organizacyjnie spotkań to był majstersztyk. trzeba było dogadać potkanie z przedstawicielem innej klasy tak dobrać dzień i godziny żeby nie kolidowały z innymi zajęciami grających. Trafić w wolne boisko i pogodę. Co wydaje się łatwe ale takie nie było. Zawsze coś komuś wypadło i drużyny mało kiedy występowały w komplecie pierwszego składu tych najlepszych zawodników z klasy. Mecze klasowe były świetną formą rywalizacji sportowej w czasach kiedy uczęszczałem do szkoły podstawowej. Organizowaliśmy i przeprowadzaliśmy je sami. Jeden z kolegów który wtedy był świetnym organizatorem meczów klasowych jest obecnie organizatorem turniejów sportowych w piłkę nożną na skalę krajową. Sam w mojej pracy zawodowej nauczyciela WF wykorzystywałem doświadczenia z dzieciństwa związane z meczami klasowymi. Umożliwiałem i pomagałem uczniom w organizowaniu przez nich rozgrywek międzyklasowych. Coś na nasz wzór meczyków klasowych tylko z pomocą placówki szkolnej i nauczyciela WF. Była to wspaniała forma motywacji uczniów do uprawiania sportu poprzez zaangażowanie ich w jej organizację. Różnica pomiędzy rozgrywkami w których ja brałem udział gdy byłem dzieckiem a rozgrywkami w których brali moi uczniowie, była znaczna. Sprzęt, infrastruktura, pomoc środowiska, szkoły, nauczycieli. Różnica środowisk i odległości od domów do szkoły gdzie było boisko, miejsce rozgrywek. W środowisku miejskim którym dorastałem wszyscy mieszkaliśmy w niedużej odległości od siebie, na dwóch osiedlach ułożonych obok siebie. Spotkanie się na boisku poza zajęciami było łatwe do zorganizowania i przeprowadzenia. W środowisku wiejskim gdzie dzieci dowożone są gimbusem do szkoły i każdy mieszka w innej miejscowości spotkanie po zajęciach szkolnych na boisku przy szkole jest trudne. My w dzieciństwie, biorąc udział w rozgrywkach klasowych nie mieliśmy problemów z dotarciem na mecze bo mieszkaliśmy blisko siebie a boiska były na osiedlu. Najlepszym wyjściem w środowisku wiejskim było organizowanie rozgrywek sportowych podczas zajęć lekcyjnych, przed albo po nich. Gdy dzieci były na terenie szkoły. Oczywiście główną rolę ogrywali uczniowie koordynatorzy, którzy z danych klas umawiali mecze i Gdy jedna klasa miała zajęcia WF prosili nauczycieli innych przedmiotów, które odbywały się w tym samym czasie o połączenie lekcji. Dopatruję się podobieństwa w działaniach klasowych obecnych koordynatorów sportu. Za moich czasów w klasie byli koledzy, klasowi koordynatorzy sportowi, którzy umawiali mecze i trzydzieści lat później w szkole w której uczyłem byli tacy sami uczniowie w klasach, którzy zabiegali za organizowaniem i umawianiem meczyków klasowych. Podczas meczów klasowych we współczesnej szkole uczniowie dobierali się sami do gry i sami ustalali zmiany i reguły wzorując się na ogólnych przepisach PZPN. Zadaniem nauczyciela było sędziować przebieg spotkań, resztę organizowali sobie sami uczniowie. Wytypowani przedstawiciele klasy grali na boisku reszta klasy stała na balkonie szkolnym i kibicowała. Były takie mecze międzyklasowe, że przychodziło na nie pół szkoły oglądać. Cały balkon był zajęty dzieci siedziały na oknach sali, zainteresowanie kibicowaniem było duże. Podobna sytuacja  była za czasów kiedy my graliśmy na trawiastym boisku na górkach i oglądały nas kilkudziesięciu kibiców. Czasy i miejsce było inne ale zachowania ludzi podobne. Mecze klasowe później międzyklasowe uważam za wspaniałą formę rozwijania kreatywności, samodzielności młodzieży. Rozgrywki międzyklasowe uczyły pokory. Pokora rodzi olbrzymów (powiedzenie ludowe). Pewnego razu podczas mojej pracy zawodowej, nauczyciela na zajęciach jedna grupa chłopców z trzeciej klasy gimnazjum podczas gry w piłkę nożną była bardzo zarozumiała, pewna siebie, grywając w małym środowisku miasteczkowym uważali się za najlepszych piłkarzy na świecie. Byli dobrzy ale w swojej szkole i miasteczku w którym mieszkali. Opowiedziałem im o turniejach w których brałem udział w dzieciństwie i organizowanych obecnie przez mojego kolegę. Zaproponowałem młodzieży gimnazjalnej sprawdzenie swoich umiejętności w turnieju miejskim. Skorzystali z propozycji i pojechali na turniej do miasta, dokładnie do szkoły do której uczęszczałem jako dziecko. Zapisali się do rozgrywek. Chciałem pojechać oficjalnie jako opiekun na ten turniej ale nie mogłem z przyczyn biurokracji szkolnej. Chłopaki pojechali sami. Wpłacili wpisowe i zagrali w turnieju. Tego turniejowego dnia przyjechałem do nich zobaczyć jak im idzie, pamiętam tą sytuację jak dziś. Po wejściu do szatni gdzie siedzieli zamiast tygrysów szkolnych zobaczyłem małe przestraszone myszki. Jeden z chłopaków powiedział przecież tu grają reprezentanci kraju i zawodnicy ligowi to niesprawiedliwe. Dostali świetną lekcję pokory. Kolega organizujący turniej, za kulisami pochwalił ich,  powiedział, że ”są wystraszeni ale walczaki". awansowali do kolejnej fazy rozgrywek i później odpadli”. W turnieju uczniowie nie zajęli znaczącego miejsca ale dostali lekcje pokory, którą zapamiętali na całe życie. Jako absolwenci szkoły przychodzili do mnie na zajęcia i opowiadali o tej sytuacji. Każdy dzień, to kolejna lekcja, której wykładowcą jest życie (powiedzenie ludowe). Poprzez udział w rozgrywkach klasowych podnosiliśmy swoją sprawność fizyczną i uczyliśmy się kreatywnego, samodzielnego działania. W tamtych czasach i chyba obecnie piłka nożna jest i była najpopularniejszą dyscypliną sportową wśród dzieci i młodzieży.  U nas na podwórku była dominująca w pewnym okresie szkoły podstawowej tylko wokół niej kręciło się nasze podwórkowe życie.

059 - Zbieractwo

Od przybytku głowa nie boli (powiedzenie ludowe). "Każdy ma jakiegoś bzika każdy jakieś hobby ma" słowa piosenki  zespołu Fasolki bardzo popularnej w tamtych latach i siewanego przez nas  często. Każdy z nas miał takiego hopla na punkcie gromadzenia przeróżnych rzeczy. Ja, koledzy nasi rodzice, sąsiedzi, rodzina, znajomi w tamtych czasach każdy miał manię zbieractwa, wszystkiego co było dostępne, mniej lub bardziej wartościowe. Coś co wydawało się fajne a czego nie było tego w sklepach albo było trudno dostępne. Rodzice zbierali kryształy, książki kasety video, kasety magnetofonowe, płyty, widokówki, znaczki itd. można by powiedzieć zbierało się po prostu wszystko.



Listy pocztowe, gazety magazynowało się jeszcze inne różne bezwartościowe przedmioty i eksponowało je w domu na przykład poprzez ustawianie ich regałach lub szafkach. 



Na szafkach w pokojach i kuchniach mieszkań poustawiane były przeróżne przedmioty dzisiaj uważane za bezwartościowe śmieci a wtedy powód do dumy i ekspozycji w widocznych miejscach. Takimi ciekawszymi i bardziej popularnymi przykładami zbieractwa były: puszki po piwie, butelki po alkoholach opakowania po papierosach które stały poustawiane jedne na drugich na szafkach w kuchniach i ani one pięknie wyglądały ani były do czegoś potrzebne tylko stały i  się kurzyły. Czasami się zastanawiam co wtedy się wyrzucało do śmieci, bo wszystko się zbierało. Nawet fusy z kawy były wyrzucane dopiero po drugim a nawet trzecim zalaniu wrzątkiem tak zwane "dolewki",.oszczędność z niedostatku.


Opakowania, puszki czy butelki najlepiej gdy były kolorowe i pochodziły z innych krajów wtedy w naszych oczach wyglądały na świadectwo  luksusu i dobrobytu. Nie ważne że najczęściej były one znalezione lub darowane od kogoś. Powszechnym zjawiskiem były paczki po papierosach eksponowane na regałach w blokowym salonie czyli dużym pokoju. Na naszym osiedlu były w blokach mieszkanie jedno dwu i trzypokojowe. Zazwyczaj jeden pokój w mieszkaniu był największy, gościnny mówiliśmy na niego duży. W nim najczęściej domownicy eksponowali efekty swojego zbieractwa. Kasety video, magnetofonowe, kryształy, książki, czasopisma. Ściany pokoju dorosłych pokrywała słomiana mata, słomianka do której przyczepiało się przeróżne rzeczy od proporczyków począwszy po własnoręcznie robione ozdoby takie jak: makatki, serwetki, znaczki itp. Pokoje dziecięce powyklejane były na ścianach plakatami z kolorowych gazet na przykład: zagranicznymi samochodami albo zespołami muzycznymi, wokalistami z tych zespołów. Zbierało się znaczki komiksy, gazety, tygodniki, miesięczniki, książki, opakowania z produktów  praktycznie wszystko. Z perspektywy czasu gdy się zastanawiam co przy tym zbieractwie było wyrzucane do śmieci to wychodzi że niewiele. Niewiele wtedy było rzeczy dostępnych w sklepach to i niewiele się wyrzucało. Dzieci i młodzież zbierały kolorowe historyjki umieszczane w papierkach po gumach. Książki i czasopisma


Często były to rzeczy obecnie uznawane za bezużyteczne śmieci, wtedy za pożądane i cenne przedmioty. Bardzo ciekawym zjawiskiem zbieractwa było wysyłanie kartek pocztowych do firm zagranicznych w celu otrzymania od nich gadżetów i materiałów reklamowych. Rzadko kto znał w tamtych czasach język angielski. W szkole uczono nas języka rosyjskiego. Mieliśmy stały tekst przez kogoś ułożony po angielsku, który krążył od jednej osoby do drugiej. Nikt nie wiedział co tam było napisane ale działało. Z tego co wszyscy powtarzali, była to prośba o materiały reklamowe. Tekst po angielsku wysyłaliśmy na kartkach pocztowych do zagranicznych firm w celu otrzymania od nich materiałów reklamowych. I tak zazwyczaj się działo ale nie było to wtedy takie łatwe. Trzeba było zdobyć adresy firm zagranicznych do których wysyłało się kartki z prośbą o przysłanie gratisów. Czasami firma odsyłała na podany adres jakieś: kalendarze, nalepki, kolorowe prospekty, breloczki, długopisy ale najczęściej nic nie przychodziło. Na wysłanie kilkudziesięciu takich kartek jak dwie firmy odpisały to był sukces. Na podwórku w związku z tym wysyłaniem kwitł handel adresami firm tak zwanych pewniaków. Były adresy jak coca coli które zawsze przysyłały dużo naklejek i prospektów i adresy firm widmo gdzie tylko wysyłało się pocztówkę i nic. Pewnego razu kolega przepisał adres firmy z opakowania zagranicznego batonika którego mu dał wujek. Kolega wysłał tą pocztówkę tak bardziej dla fanu niż z nadzieją odpowiedzi. Ku jego zdziwieniu z tej firmy przysłali mu bardzo dużo gadżetów, breloczków, smyczek nawet organizer z kalendarzem dostał. Był w niebo wzięty chwalił się tym faktem na okrągło na podwórku. Każdy chciał zdobyć od niego ten adres. Innemu koledze starsza siostra, która znała język angielski napisała tekst prośby i dostał paczkę z plakatami, breloczkami, długopisami wszyscy na podwórku mu zazdrościli tego tekstu i każdy chciał odkupić od niego ten tekst ale on nie chciał go sprzedać. Wiedzieli obaj jaki cenny ma towar mają. Handlowało się adresami firm i tekstami. Te adresy które się sprawdzały i odpowiadali na nie były cenne na podwórku i dużo kosztowały. Jak śpiewał jeden ze znanych wykonawców „ pocztówkowy szał każdy z nas ich pięćset miał zamiast nowej pary dżins". samo zorganizowanie adresu i tekstu nie wystarczało jeszcze trzeba było kupić pocztówkę i znaczki ta zabawa była kosztowna ale czasami się zwracała. Zbierało się adresy firm, które się spisywało w zeszytach specjalnie do tego przeznaczonych i bardzo strzeżonych. U nas wśród kolegów panowała moda obklejania ścian naszych, dziecięcych pokojów plakatami z samochodami. To były samochody osobowe modele które obecnie można by znaleźć głównie na szrocie albo na ulicy zarejestrowane jako zabytki ale wtedy to były nowości techniki. Całe ściany do sufitu pokryte było plakatami samochodów im bardziej sportowe samochody i im bardziej kolorowe plakaty tym lepiej. Adresy do firm spisywało się w swoich bardzo strzeżonych zeszytach z adresami.  Jeden kolega któremu często przysyłali paczki nie chciał się z nami podzielić adresami nawet sprzedawać  ich nie chciał. Pewnego razu wymyśliliśmy plan zdobycia jego zeszytu z adresami. Podczas gdy kolegi nie było w domu, pod pretekstem odpisania lekcji, inny kolega z jego klasy poprosił jego rodziców o wpuszczenie do pokoju, w celu odpisania pracy domowej. Z teczki szkolnej wyciągnął mu zeszyt z adresami firm i spisał kilka adresów. Były chyba najważniejsze bo były pozaznaczane w ramki. Kolega nie spodziewał się naszego sprytnego planu. I tak później z tych adresów nic nam nie przysłano. Zbieractwo było często ciekawą formą gromadzenia bezużytecznych przedmiotów ładnie wyglądających, które obecnie uważane są za śmieci. Dorośli i dzieci zbierali różne przedmioty. Obecnie ludzie bawią się dalej w zbieractwo niektórych rzeczy, teraz to się ładnie nazywa kolekcjonowanie. Ciekawą formą zbieractwa stosowaną głównie przez dziewczęta było zbieranie wpisów do zeszytu. Do zwykłego zeszytu tak zwanego pamiętnika specjalnie do tego przeznaczonego i przygotowanego przez oklejenie kolorowym papierem. 


Kolorowy zeszycik służył do wpisywania się przez znajomych na pamiątkę. Zeszycik nosiło się wszędzie ze sobą, do szkoły, podczas wyjść do rodziny, na wyjazdy kolonijne czy obozy. Podchodziło się z zeszycikiem do osoby i prosiło się o wpis pamiątkowy. Ktoś poproszony wpisywał nam w zeszyciku czułe słówka, wierszyk czy rysował rysunek. Najatrakcyjniejsze były wpisy od dorosłych znanych w naszym środowisku osób, księdza na religii czy nauczyciela w szkole, wychowawcy na kolonii. Obecnie chyba dzieci dalej zbiera się wpisy do pamiętników wtedy na to  zbieractwo była moda. Czasami wieczorem jak się szło przez osiedle i patrzyło ludziom w okna to w co drugim domu w kuchni na szafkach stały puste puszki po piwie i butelki po alkoholach. My wtedy zbieraliśmy historyjki z gum do żucia, plakaty, adresy firm. Obecnie młodzież para się zbieractwem ale innych rzeczy. W grach  komputerowych skiny, sprawności, karty z piłkarzami, pokemony po ulicach.

058 - Wyścigi

Rywalizacja mobilizuje do działania (powiedzenie ludowe). Jedną z form rywalizacji wśród dzieci i młodzieży na podwórku były wyścigi. Były to wyścigi ludzi, przedmiotów zwierząt, owadów, rodzajów i sposobów ich przeprowadzania było tak dużo jak była nasza wyobraźnia.


Wykorzystywaliśmy praktycznie wszystko co się wokół nas znajdowało do współzawodnictwa. Odbywały się wyścigi nas samych, spływających przedmiotów kanałem chodnikowym z deszczówką. złapanych płazów, owadów, mięczaków. Wszystkiego co latało pełzało biegało.  Najczęstszym miejscem przeprowadzania  naszych rywalizacji, było boisko lub plac zabaw przed blokiem. Zmagania odbywały się w szczegółowo ustalony sposób, zasady były ustalane przed rozpoczęciem i zatwierdzane przez osoby biorące w niej udział. Kilku kolegów chciało sprawdzić czyj ślimak jest najszybszy. Umawiali się o danej godzinie na placu zabaw przed blokiem na asfalcie rysowali kredą okrąg o średnicy kilku metrów. Oznaczali ślimaki. Po zatwierdzeniu zasad i regulaminu wyścigu przystępowali do rozpoczęcia. Na umówiony sygnał ustawiali zawodników na środku okręgu. Czekali który ślimak jako pierwszy wyjdzie poza linię okręgu. Ten który pierwszy wyszedł to wygrywał. Czasami trzeba było bardzo długo czekać na zwycięzcę. Nie bez powodu jest powiedzenie rusza się jak ślimak. Akcja wyścigu ślimaków była mało wartka i czasami bardzo nudna. Inna sytuacja była z wyścigami żab. Na boisku przed blokiem organizowaliśmy wyścigi żab. Rysowało się duże koło, około 5 kroków od środka, dużo większe niż podczas wyścigu ślimaków. Koło rysowało się za pomocą sznurka lub trzymając się za ręce na asfalcie. Dwie osoby trzymały się za ręce. Jedna dotykała do środka koła dłonią. Druga osoba rysowała koło trzymając w dłoni kredę lub kępkę świeżej zielonej trawy. W środku tego koła rysowało się małe kółko takie żeby zmieściły się wszystkie żaby wystawiane do wyścigu. Oznaczone były, np kropką farby, każdy z nas miał na swój sposób oznaczonego zawodnika którym była żaba. Do rywalizacji mogło być wystawianych wielu zawodników w jednym czasie. Wszyscy uczestnicy w jednym momencie układali żaby w małym kółku i po odłożeniu rozpoczynał się wyścig. Sygnałem do startu było położenie na asfalcie zawodników. Celem wyścigu było zwycięstwo. Wygrywał ten zawodnik który jako pierwszy przekroczył linię. Wygrywała ta żaba która  pierwsza przeskoczyła przez linię dużego koła. Czyja żaba pierwsza to zrobiła ten wygrywał rywalizację. Żeby nie straszyć żab podczas wyścigu musieliśmy po ułożeniu ich do startu obserwować je z murka siatki oddalonego o kilka metrów od koła. Podczas wyścigu można było rozmawiać ale nie za głośno i nie można było krzyczeć. Zbyt głośne zachowanie mogło spowodować przerwanie go i ponowne rozpoczęcie. Najczęściej po rozpoczęciu było słychać cichy doping i uciszanie innych.  Najgorzej było jak żaba podeszła pod linię mety i zawróciła albo w ogóle nie chciał ruszyć. Takie sytuacje były częste. Najczęściej wszystkie żaby kierowały się w przeciwną stronę, od nas. Były sytuacje gdy żaby nie chciały wystartować, czasami czekaliśmy kilka minut.  Trzeba mieć dużo cierpliwości żeby się jej nauczyć (powiedzenie ludowe). Jeśli się trafiły bardzo nie ruchliwe przypadki przerywaliśmy rywalizację. Nasi zawodnicy ze względu na swoją nie przewidywalność zachowań były kładzione do koła w jednym momencie. Różnie się po tym zachowywały: czasami szybko startowały i skakały w różnych kierunkach. A czasami siedziały kilka minut nieruchomo. Przeważnie która pierwsza rozpoczęła ta wygrywała wyścig. Żaby były najszybszymi z naszych zawodników. Były takie przypadki że wyścigi trwały kilkanaście sekund. W podobny sposób odbywały się wyścigi ślimaków winniczków, dżdżownic czy żuków. Średnice kół były dobierane do wielkości startujących zawodników. Z dżdżownicami był problem bo to były chyba najwolniejsze wyścigi. Ślimaki przy dżdżownicach były jak sprinterzy. Ruszać się jak mucha w smole (powiedzenie ludowe). Bardzo nudne były wyścigi dżdżownic i wymagały odpowiedniej nawierzchni.  Zazwyczaj były organizowane po opadach deszczu kiedy było ich pełno w ziemi pod krzakami. Same wychodziły na chodniki my wtedy mówiliśmy, że trenują do naszych startów. Podczas rywalizacji dżdżownic dość, że nawierzchnia musiała być mokra to jeszcze trzeba było dżdżownice skrapiać wodą bo wysychały. Ciekawą rywalizacją były wyścigi ślimaków winniczków. Bardzo sympatycznie wyglądały. Dobrze było widać trasę jaką pokonały bo zostawiały na asfalcie ślad wydzieliny. My mówiliśmy że zostawiły "gluta". Po naszych zawodników chodziliśmy aż pod ogrodzenie tartaku i fabryki cukierków. Na łąkach w krzakach za ulicami jakiś kilometr od placu było ich bardzo dużo. Droga po nie zajmowała nam trochę czasu. Żeby ślimaki w tym czasie nie wysychały przynosiliśmy je w butelkach szklanych wypełnionych częściowo wodą. Próby przenoszenia ich w torebkach foliowych z wodą zakończyły się potopieniem ślimaków. Przed wyścigiem przygotowywaliśmy swoich zawodników. Pryskając na nich wodą, nawet czasami do nich mówiliśmy. Jeden wyścig pamiętam dokładnie i kolega, który go przegrał pewnie też go pamięta, ale może nie tak miło go wspomina jak my. Dodatkowym elementem w naszych rywalizacjach były kary za przegranie. Wymyślaliśmy system kar i nagród żeby podnieść rywalizację i wprowadzić dodatkowy element ryzyka. Kary były za przegranie ale pewnego razu karą była nagroda. Kolega wymyślił, że kto wygra w nagrodę zjada swojego zawodnika. Ten pomysł powstał przy rozmowach podczas szukania ślimaków winniczków. Ktoś "rzucił hasło", że we Francji to zajadają się ślimaki. Stąd ta nagroda. Skoro we Francji tak im smakują to w ramach nagrody zwycięzca zje swojego zawodnika. Przebieg tego wyścigu wyglądał odwrotnie. Nikt nie chciał wygrać każdy liczył, że jego ślimak przegra i robił wszystko żeby tak było. Robiliśmy odwrotnie te czynności przy zawodnikach co zazwyczaj,. Zamiast moczyć ślimaki to wkładaliśmy je do piachu. Krzyczało się do nich żeby je wystraszyć. Przegrany podczas tej rywalizacji był największym wygranym. Kolega, który wygrał podczas jedzenia ślimaka zwymiotował i po tym darowaliśmy mu dalszą konsumpcję swojego zawodnika. Inną formą wyścigu były wyścigi owadów. Musiały to być owady tego samego gatunku. Wkładało się je do takich samych butelek i patrzyło który owad pierwszy wyleciał. Osoba której owad pierwszy wyleciał z butelki wygrywała wyścig. Rywalizacja odbywała się głównie szczypawkami których było pełno na krzakach pod blokiem ale czasami rywalizowało się pszczołami, osami, muchami, bąkami. Trudniej je było złapać i niektóre z nich żądliły jadem. Warunkiem przystąpienia do rywalizacji owadami był dobór tego samego gatunku i takich samych butelek. Sama rywalizacja przebiegała bardzo prosto trudniej było ją przygotować i złapać swojego zawodnika. W jednym momencie na komendę trzy cztery wrzucało się owady nakrywało dłoniom  lub papierkiem otwór butelki, wstrząsnęło butelką gdy opadły na dno był start i czekało który pierwszy wyfrunie. Ten który pierwszy opuścił butelkę wygrywał. Pewnego razu kolegi zawodnik wyleciał i wrócił  z powrotem po chwili do butelki. Zwycięstwo zostało mu uznane. Innym razem po włożeniu owadów do butelki kolega nakrył butelkę dłonią i pszczoła ugryzła go. on otworzył otwór i uciekła  Bywało tak że owad wcale nie chciał wylecieć z butelki. Pewnego razu powstała sporna sprawa bo owad po wyfrunięciu z butelki wrócił do niej z powrotem i wcale nie chciał z niej wyjść. Podejrzana sprawa kolega trząsł butelką chuchał dmuchał i nic. Nigdy tak nie było. Oczywiście wszyscy utrzymywali wersję, że nikt nic nie widział. Okazało się że przed wyścigiem w którym rywalizowały osy. kolega niepostrzeżenie napluł drugiemu do butelki. Osa z butelki nie chciała wyfrunąć. bo jadł cukierka i napluł słodką śliną. Często rywalizowaliśmy po opadach deszczu wyścigami łódek. Łódkami były liście z krzaków lub kawałki styropianu z wbitymi patyczkami jako maszty, czy same patyczki. Obok bloku rosły krzaki których liście powyginane były jak łódeczki świetnie nadawały się do wyścigów. Po deszczu obok bloku woda spływała kanałem odprowadzającym wodę z chodnika. Kanał był zrobiony z betonowych bloczków, miał długość ok 100 metrów i kończył zakratowaną studzienką ściekową. Puszczało się nasze statki z liści lub styropianu i śledziło jak płynęły kanałem. Który statek dopłynął pierwszy do studzienki ten wygrywał wyścig. Żeby wygrać wyścig, trzeba w nim wystartować (powiedzenie ludowe). 
 

Poza wymienionymi wyścigami. Często my sami ścigaliśmy się chodzą, biegając. Idąc do autobusu czy na wyprawy, padała z ust komenda: „kto pierwszy” i wszyscy biegli. Komenda kto pierwszy była mniej mobilizująca niż komenda  „kto ostatni ten...” i wymyślało się określenia. Oferma było by tym jednym z łagodniejszych. Po takim komunikacie rozpoczynał się wyścig. Czasami rywalizacja była ryzykowna. "Kto ostatni wejdzie na drzewo,Kto ostatni zeskoczy z daszku itp. Pewnego razu na hasło "kto ostatni ten ...", kolega biegnąc do sadu prawie wpadł pod jadący samochód przebiegając przez środek ronda. Często padało hasło z miejscem zabawy: „kto ostatni na żłobek ten gania” rozpoczynało zabawę w miejscu i wskazywało ganiającego tego który był ostatni. Wyścigi organizowane przez nas i ustalane zasady były ciekawe i atrakcyjne jak gry zespołowe w których występuje element rywalizacji i ryzyka, współzawodnictwa i walka o zwycięstwo według określonych zasad. Dziewczęta na podwórku również rywalizowały pomiędzy sobą w trochę inny sposób, tworzyły widoczki w ziemi. Rywalizacja polega na tym która stworzy ładniejszy widoczek. Widoczek to była nieduża kompozycja ułożona na ziemi przykryta kawałkiem szkła. Kompozycja była układana w niedużym dołku w ziemi z kwiatów, patyczków, liści, kolorowych papierków, kamyczków przykryta przezroczystym szkiełkiem, kawałkiem szyby czy szklanej butelki. Podczas jej tworzenia liczył się sposób, pomysłowość wykonania, użycie ciekawych przedmiotów Te Kompozycje plastyczne nazwał bym kolażem. Im bardziej kolorowe widoczki tym lepiej. Kolorowa kompozycja ułożona w dołku ziemi przykryta szkłem stanowiła widoczek który dziewczęta podziwiały. Rywalizacja polegała na tym która ładniejszy w ich ocenie wykonała.


Nie wiem co w tym było takiego fajnego ale my chłopaki mieliśmy ubaw z dziewczyn podczas ich prac. Pewnego dnia obok wejścia do klatki na kupce ziemi kilka dziewcząt rywalizowało wykonywaniem widoczków, która stworzy najładniejszy. Gdy jedna z dziewcząt skończyła swój widoczek i nakryła go kawałkiem szkła kolega podniósł szkiełko i nazbieraną śliną napluł do widoczka przykrył i udawał że nic się nie stało. Gdy wykonawczyni widoczka zobaczyła swoje dzieło wybuchła płaczem. Pobiegła w stroną mieszkania płacząc krzyczała imiona swoich starszych braci. Bardzo szybko upłynniliśmy się żeby nie oberwać od jej braci za ten żarcik. Widoczkami i rysunkami na chodnikach dziewczęta rywalizowały na podwórku. 
 
 
Pamiętam też taką historię z mojego dzieciństwa gdy z kolegami rywalizowaliśmy w wypożyczaniu książek z biblioteki szkolnej i oczywiście nie wszystkie z tych książek się czytało, liczyła się ilość wypożyczeń i statystyka. Pewnego razu Pani bibliotekarka przepytała mnie ze znajomości jednej z książek akurat trafiła na lekturę którą czytałem i świetnie znałem. Wtedy zgłosiła mnie do wychowawczyni i byłem jedną z osób w klasie, które miały wypożyczone największą ilość książek i za to miałem podwyższoną ocenę z zachowania. Współzawodnictwo i rywalizacja jest nieodzownym elementem człowieka i w dzieciństwie nam towarzyszyła na każdym kroku. Tym bardziej współzawodnictwo było czymś niezmiernie ważnym dla młodego człowieka, dorastającego w środowisku miejskim na podwórku wielkiego blokowiska w czasach PRL.