039 - Wulkany

Nie ma dymu bez ognia (powiedzenie ludowe). Do kolegi przyjechał na wakacje kuzyn ze śląska. Pokazywaliśmy mu na podwórku jak puszczamy kapsle z saletrą. On świetnie znał puszczanie kapsli W jego rodzinnej miejscowości nazywali je bączkami. Kolega świetnie był zorientowany w robieniu takich pirotechnicznych zabaw, nauczył nas jak robić wulkany z saletry.



Mieszanka w wulkanach miała taki sam skład jak ta używana do robienia kapsli. Potrzebna była zmieszana saletra i cukier. Obie te rzeczy dostępne były w sklepie lub w domu. Saletrę kupowało się w sklepie spożywczym, cukier zazwyczaj brało się z domu. Mieszało oba składniki i pirotechniczny proszek był gotowy. Nazywaliśmy go saletrą od nazwy jego głównego składnika. Po przygotowaniu mieszanki trzeba było ją umieścić w kopcu utworzonym z ziemi lub z piachu. Takie kopce robiliśmy przeważnie w piaskownicy, na placu zabaw z piachu lub na na trawniku przed blokiem z ziemi. Poustaleniu już gdzie i z czego robimy kopiec wsypywaliśmy do jego środka mieszankę pirotechniczną. Obecnie po miejscach naszych pirotechnicznych zabaw z dzieciństwa, pozostało tylko wspomnienie. Już nie ma starego placu zabaw i piaskownicy.


Piaskownica była naszym najlepszym miejscem do robienia wulkanów. Robiło się w piachu wydrążony kopiec. Taki jak kopiec kreta jak leżący na polu. Najlepiej kopiec lepiło się z lekko mokrego piachu bo się dobrze kleił albo lekko polewało wodą. Do środka kopca wsypywało się mieszankę pirotechniczną, zmieszaną saletrę z cukrem. Najwygodniej wsypywało się mieszankę do kopca przesypując ją ze szklanej butelki po wódce. Po umieszczeniu gotowej saletry w kopcu podpalało się ją poprzez wrzucenie zapalonej zapałki do środka. Pewnego razu kolega przyniósł wilgotne zapałki. Po wsypaniu mieszanki próbując podpalić wrzucał jedną zapałkę za drugą i nic. Zapałki były wilgotne a ścianki kopca mokre i gasły. Mieszanka nie chciała się zapalić i musieliśmy pobiec do sklepu po nowe zapałki. Kiedy wróciliśmy do piaskownicy siedziało w niej jakieś dziecko. Bawiąc się w piachu rozkopało nam cały kopiec. Zniszczyło nasze dzieło przygotowane tylko do odpalenia. Musieliśmy zrobić na nowo mieszankę, poczekać aż dziecko skończy się bawić i usypać nowy kopiec. Nie dolewaj oliwy do ognia (powiedzenie ludowe). Zrobiliśmy nowy kopiec i po podpaleniu go wyglądał jak prawdziwy wulkan palący się i tryskający ogniem. Z wnętrza wydobywały się kłęby brudnobiałego dymu., strasznie się kopciło. Dookoła kłębiły się chmury gryzącego w nos i gardło dymu. Przez taki dymiący wulkan mieliśmy pewnego razu wiele problemów. Podczas zabawy gdy podpaliliśmy wulkan na podwórku przed blokiem ktoś wezwał milicję i straż pożarną. Zjechały się służby mundurowe nawet karetka wtedy przyjechała. Tego dnia podczas przygotowywania mieszanki chyba coś pomieszaliśmy z proporcjami bo wulkan po podpaleniu zaczął buchać strasznym dymem. Zazwyczaj kopiec zionął słupem ognia i leciało tylko trochę dymu a tym razem nie było ognia za to wylatywał z niego gryzący i szczypiący w oczy i nos, biały dym. Z początku słysząc sygnały dźwiękowe myśleliśmy, że to gdzieś indziej jadą, nie przypuszczaliśmy, że przez kłęby dymu z naszego kopca może być taka afera i mogą zjechać się służby. Gdy usłyszeliśmy, że syreny są coraz bliżej postanowiliśmy uciekać. Zrobiło się straszne zamieszanie, zbiegli się gapie, ludzie stali na balkonach i w oknach domów, obserwowali co się dzieje. Musieliśmy szybko uciekać. Nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami nie pobiegliśmy do pobliskich ani swoich klatek schodowych. Uciekliśmy do bloku obok gdzie mieszkał nasz kolega. Pierwszy plan był taki, że chowamy się na klatce schodowej, przeczekamy zamieszanie. Plan się nie powiódł bo ktoś nas podkablował, funkcjonariusze wiedzieli w którą stronę uciekliśmy ale nie wiedzieli gdzie jesteśmy. Chodzili od klatki do klatki i szukali winnych. Doszli do tej w której się schowaliśmy. Musieliśmy wymyślić drugi plan ucieczki. Schowaliśmy się u kolegi w mieszkaniu. Dobrze, że w tym czasie u niego, nie było rodziców. Milicja pukała do wszystkich mieszkań po kolei i wypytywali o chłopców, podpalaczy. Oczywiście do mieszkania kolegi też pukali ale nie otworzyliśmy drzwi, udawaliśmy że nikogo nie ma. Byliśmy strasznie wystraszeni, baliśmy się wyjść z mieszkania i wracać do domów. Nie wiedzieliśmy czy ktoś na nas nie nakablował i czy u naszych rodziców już na nas nie czekają struże prawa. Wystraszeni siedzieliśmy tego dnia u kolegi do czasu kiedy jego rodzice nie wrócili z pracy. Gdy przyszli to się pytali czy nie wiemy co się działo na placu przed blokiem, bo było jakieś zamieszanie. Dobrze wiedzieliśmy o co chodzi ale paląc głupa odpowiedzieliśmy, że nie. wróciliśmy do domów a z czasem sprawa "rozeszła się po kościach". Trochę się obawialiśmy, że w późniejszym czasie milicja przyjdzie do kolegi albo do nas do domów. Chyba z tydzień chodziliśmy wystraszeni ale później już nikt nie pytał o to wydarzenie. Wybryk z zadymieniem placu i przyjazdem służb napędził nam niezłego stracha. Po tej przygodzie na pewien czas zaprzestaliśmy robienia wulkanów z saletry. Sytuacja z aferą podwórkową na pewien czas schłodziła nasze pirotechniczne zabawy. Gdy wszystko przycichło to dalej robiliśmy nasze zabawy podwórkowe, wulkany i puszczaliśmy kapsle z saletrą.


Opowiadanie 39 pt. "Wulkany"(5:21).