058 - Wyścigi

Rywalizacja mobilizuje do działania (powiedzenie ludowe). Jedną z form rywalizacji wśród dzieci i młodzieży na podwórku były wyścigi. Były to wyścigi ludzi, przedmiotów zwierząt, owadów, rodzajów i sposobów ich przeprowadzania było tak dużo jak była nasza wyobraźnia.


Wykorzystywaliśmy praktycznie wszystko co się wokół nas znajdowało do współzawodnictwa. Odbywały się wyścigi nas samych, spływających przedmiotów kanałem chodnikowym z deszczówką. złapanych płazów, owadów, mięczaków. Wszystkiego co latało pełzało biegało.  Najczęstszym miejscem przeprowadzania  naszych rywalizacji, było boisko lub plac zabaw przed blokiem. Zmagania odbywały się w szczegółowo ustalony sposób, zasady były ustalane przed rozpoczęciem i zatwierdzane przez osoby biorące w niej udział. Kilku kolegów chciało sprawdzić czyj ślimak jest najszybszy. Umawiali się o danej godzinie na placu zabaw przed blokiem na asfalcie rysowali kredą okrąg o średnicy kilku metrów. Oznaczali ślimaki. Po zatwierdzeniu zasad i regulaminu wyścigu przystępowali do rozpoczęcia. Na umówiony sygnał ustawiali zawodników na środku okręgu. Czekali który ślimak jako pierwszy wyjdzie poza linię okręgu. Ten który pierwszy wyszedł to wygrywał. Czasami trzeba było bardzo długo czekać na zwycięzcę. Nie bez powodu jest powiedzenie rusza się jak ślimak. Akcja wyścigu ślimaków była mało wartka i czasami bardzo nudna. Inna sytuacja była z wyścigami żab. Na boisku przed blokiem organizowaliśmy wyścigi żab. Rysowało się duże koło, około 5 kroków od środka, dużo większe niż podczas wyścigu ślimaków. Koło rysowało się za pomocą sznurka lub trzymając się za ręce na asfalcie. Dwie osoby trzymały się za ręce. Jedna dotykała do środka koła dłonią. Druga osoba rysowała koło trzymając w dłoni kredę lub kępkę świeżej zielonej trawy. W środku tego koła rysowało się małe kółko takie żeby zmieściły się wszystkie żaby wystawiane do wyścigu. Oznaczone były, np kropką farby, każdy z nas miał na swój sposób oznaczonego zawodnika którym była żaba. Do rywalizacji mogło być wystawianych wielu zawodników w jednym czasie. Wszyscy uczestnicy w jednym momencie układali żaby w małym kółku i po odłożeniu rozpoczynał się wyścig. Sygnałem do startu było położenie na asfalcie zawodników. Celem wyścigu było zwycięstwo. Wygrywał ten zawodnik który jako pierwszy przekroczył linię. Wygrywała ta żaba która  pierwsza przeskoczyła przez linię dużego koła. Czyja żaba pierwsza to zrobiła ten wygrywał rywalizację. Żeby nie straszyć żab podczas wyścigu musieliśmy po ułożeniu ich do startu obserwować je z murka siatki oddalonego o kilka metrów od koła. Podczas wyścigu można było rozmawiać ale nie za głośno i nie można było krzyczeć. Zbyt głośne zachowanie mogło spowodować przerwanie go i ponowne rozpoczęcie. Najczęściej po rozpoczęciu było słychać cichy doping i uciszanie innych.  Najgorzej było jak żaba podeszła pod linię mety i zawróciła albo w ogóle nie chciał ruszyć. Takie sytuacje były częste. Najczęściej wszystkie żaby kierowały się w przeciwną stronę, od nas. Były sytuacje gdy żaby nie chciały wystartować, czasami czekaliśmy kilka minut.  Trzeba mieć dużo cierpliwości żeby się jej nauczyć (powiedzenie ludowe). Jeśli się trafiły bardzo nie ruchliwe przypadki przerywaliśmy rywalizację. Nasi zawodnicy ze względu na swoją nie przewidywalność zachowań były kładzione do koła w jednym momencie. Różnie się po tym zachowywały: czasami szybko startowały i skakały w różnych kierunkach. A czasami siedziały kilka minut nieruchomo. Przeważnie która pierwsza rozpoczęła ta wygrywała wyścig. Żaby były najszybszymi z naszych zawodników. Były takie przypadki że wyścigi trwały kilkanaście sekund. W podobny sposób odbywały się wyścigi ślimaków winniczków, dżdżownic czy żuków. Średnice kół były dobierane do wielkości startujących zawodników. Z dżdżownicami był problem bo to były chyba najwolniejsze wyścigi. Ślimaki przy dżdżownicach były jak sprinterzy. Ruszać się jak mucha w smole (powiedzenie ludowe). Bardzo nudne były wyścigi dżdżownic i wymagały odpowiedniej nawierzchni.  Zazwyczaj były organizowane po opadach deszczu kiedy było ich pełno w ziemi pod krzakami. Same wychodziły na chodniki my wtedy mówiliśmy, że trenują do naszych startów. Podczas rywalizacji dżdżownic dość, że nawierzchnia musiała być mokra to jeszcze trzeba było dżdżownice skrapiać wodą bo wysychały. Ciekawą rywalizacją były wyścigi ślimaków winniczków. Bardzo sympatycznie wyglądały. Dobrze było widać trasę jaką pokonały bo zostawiały na asfalcie ślad wydzieliny. My mówiliśmy że zostawiły "gluta". Po naszych zawodników chodziliśmy aż pod ogrodzenie tartaku i fabryki cukierków. Na łąkach w krzakach za ulicami jakiś kilometr od placu było ich bardzo dużo. Droga po nie zajmowała nam trochę czasu. Żeby ślimaki w tym czasie nie wysychały przynosiliśmy je w butelkach szklanych wypełnionych częściowo wodą. Próby przenoszenia ich w torebkach foliowych z wodą zakończyły się potopieniem ślimaków. Przed wyścigiem przygotowywaliśmy swoich zawodników. Pryskając na nich wodą, nawet czasami do nich mówiliśmy. Jeden wyścig pamiętam dokładnie i kolega, który go przegrał pewnie też go pamięta, ale może nie tak miło go wspomina jak my. Dodatkowym elementem w naszych rywalizacjach były kary za przegranie. Wymyślaliśmy system kar i nagród żeby podnieść rywalizację i wprowadzić dodatkowy element ryzyka. Kary były za przegranie ale pewnego razu karą była nagroda. Kolega wymyślił, że kto wygra w nagrodę zjada swojego zawodnika. Ten pomysł powstał przy rozmowach podczas szukania ślimaków winniczków. Ktoś "rzucił hasło", że we Francji to zajadają się ślimaki. Stąd ta nagroda. Skoro we Francji tak im smakują to w ramach nagrody zwycięzca zje swojego zawodnika. Przebieg tego wyścigu wyglądał odwrotnie. Nikt nie chciał wygrać każdy liczył, że jego ślimak przegra i robił wszystko żeby tak było. Robiliśmy odwrotnie te czynności przy zawodnikach co zazwyczaj,. Zamiast moczyć ślimaki to wkładaliśmy je do piachu. Krzyczało się do nich żeby je wystraszyć. Przegrany podczas tej rywalizacji był największym wygranym. Kolega, który wygrał podczas jedzenia ślimaka zwymiotował i po tym darowaliśmy mu dalszą konsumpcję swojego zawodnika. Inną formą wyścigu były wyścigi owadów. Musiały to być owady tego samego gatunku. Wkładało się je do takich samych butelek i patrzyło który owad pierwszy wyleciał. Osoba której owad pierwszy wyleciał z butelki wygrywała wyścig. Rywalizacja odbywała się głównie szczypawkami których było pełno na krzakach pod blokiem ale czasami rywalizowało się pszczołami, osami, muchami, bąkami. Trudniej je było złapać i niektóre z nich żądliły jadem. Warunkiem przystąpienia do rywalizacji owadami był dobór tego samego gatunku i takich samych butelek. Sama rywalizacja przebiegała bardzo prosto trudniej było ją przygotować i złapać swojego zawodnika. W jednym momencie na komendę trzy cztery wrzucało się owady nakrywało dłoniom  lub papierkiem otwór butelki, wstrząsnęło butelką gdy opadły na dno był start i czekało który pierwszy wyfrunie. Ten który pierwszy opuścił butelkę wygrywał. Pewnego razu kolegi zawodnik wyleciał i wrócił  z powrotem po chwili do butelki. Zwycięstwo zostało mu uznane. Innym razem po włożeniu owadów do butelki kolega nakrył butelkę dłonią i pszczoła ugryzła go. on otworzył otwór i uciekła  Bywało tak że owad wcale nie chciał wylecieć z butelki. Pewnego razu powstała sporna sprawa bo owad po wyfrunięciu z butelki wrócił do niej z powrotem i wcale nie chciał z niej wyjść. Podejrzana sprawa kolega trząsł butelką chuchał dmuchał i nic. Nigdy tak nie było. Oczywiście wszyscy utrzymywali wersję, że nikt nic nie widział. Okazało się że przed wyścigiem w którym rywalizowały osy. kolega niepostrzeżenie napluł drugiemu do butelki. Osa z butelki nie chciała wyfrunąć. bo jadł cukierka i napluł słodką śliną. Często rywalizowaliśmy po opadach deszczu wyścigami łódek. Łódkami były liście z krzaków lub kawałki styropianu z wbitymi patyczkami jako maszty, czy same patyczki. Obok bloku rosły krzaki których liście powyginane były jak łódeczki świetnie nadawały się do wyścigów. Po deszczu obok bloku woda spływała kanałem odprowadzającym wodę z chodnika. Kanał był zrobiony z betonowych bloczków, miał długość ok 100 metrów i kończył zakratowaną studzienką ściekową. Puszczało się nasze statki z liści lub styropianu i śledziło jak płynęły kanałem. Który statek dopłynął pierwszy do studzienki ten wygrywał wyścig. Żeby wygrać wyścig, trzeba w nim wystartować (powiedzenie ludowe). 
 

Poza wymienionymi wyścigami. Często my sami ścigaliśmy się chodzą, biegając. Idąc do autobusu czy na wyprawy, padała z ust komenda: „kto pierwszy” i wszyscy biegli. Komenda kto pierwszy była mniej mobilizująca niż komenda  „kto ostatni ten...” i wymyślało się określenia. Oferma było by tym jednym z łagodniejszych. Po takim komunikacie rozpoczynał się wyścig. Czasami rywalizacja była ryzykowna. "Kto ostatni wejdzie na drzewo,Kto ostatni zeskoczy z daszku itp. Pewnego razu na hasło "kto ostatni ten ...", kolega biegnąc do sadu prawie wpadł pod jadący samochód przebiegając przez środek ronda. Często padało hasło z miejscem zabawy: „kto ostatni na żłobek ten gania” rozpoczynało zabawę w miejscu i wskazywało ganiającego tego który był ostatni. Wyścigi organizowane przez nas i ustalane zasady były ciekawe i atrakcyjne jak gry zespołowe w których występuje element rywalizacji i ryzyka, współzawodnictwa i walka o zwycięstwo według określonych zasad. Dziewczęta na podwórku również rywalizowały pomiędzy sobą w trochę inny sposób, tworzyły widoczki w ziemi. Rywalizacja polega na tym która stworzy ładniejszy widoczek. Widoczek to była nieduża kompozycja ułożona na ziemi przykryta kawałkiem szkła. Kompozycja była układana w niedużym dołku w ziemi z kwiatów, patyczków, liści, kolorowych papierków, kamyczków przykryta przezroczystym szkiełkiem, kawałkiem szyby czy szklanej butelki. Podczas jej tworzenia liczył się sposób, pomysłowość wykonania, użycie ciekawych przedmiotów Te Kompozycje plastyczne nazwał bym kolażem. Im bardziej kolorowe widoczki tym lepiej. Kolorowa kompozycja ułożona w dołku ziemi przykryta szkłem stanowiła widoczek który dziewczęta podziwiały. Rywalizacja polegała na tym która ładniejszy w ich ocenie wykonała.


Nie wiem co w tym było takiego fajnego ale my chłopaki mieliśmy ubaw z dziewczyn podczas ich prac. Pewnego dnia obok wejścia do klatki na kupce ziemi kilka dziewcząt rywalizowało wykonywaniem widoczków, która stworzy najładniejszy. Gdy jedna z dziewcząt skończyła swój widoczek i nakryła go kawałkiem szkła kolega podniósł szkiełko i nazbieraną śliną napluł do widoczka przykrył i udawał że nic się nie stało. Gdy wykonawczyni widoczka zobaczyła swoje dzieło wybuchła płaczem. Pobiegła w stroną mieszkania płacząc krzyczała imiona swoich starszych braci. Bardzo szybko upłynniliśmy się żeby nie oberwać od jej braci za ten żarcik. Widoczkami i rysunkami na chodnikach dziewczęta rywalizowały na podwórku. 
 
 
Pamiętam też taką historię z mojego dzieciństwa gdy z kolegami rywalizowaliśmy w wypożyczaniu książek z biblioteki szkolnej i oczywiście nie wszystkie z tych książek się czytało, liczyła się ilość wypożyczeń i statystyka. Pewnego razu Pani bibliotekarka przepytała mnie ze znajomości jednej z książek akurat trafiła na lekturę którą czytałem i świetnie znałem. Wtedy zgłosiła mnie do wychowawczyni i byłem jedną z osób w klasie, które miały wypożyczone największą ilość książek i za to miałem podwyższoną ocenę z zachowania. Współzawodnictwo i rywalizacja jest nieodzownym elementem człowieka i w dzieciństwie nam towarzyszyła na każdym kroku. Tym bardziej współzawodnictwo było czymś niezmiernie ważnym dla młodego człowieka, dorastającego w środowisku miejskim na podwórku wielkiego blokowiska w czasach PRL.